„Andor” – sezon pierwszy (2022)

“Andor” – sezon pierwszy (2022)

Przez ostatnie dwa miesiące emitowania „Andora” powiedziano o nim już praktycznie wszystko. Że to wielki sukces „Gwiezdnych Wojen”, bo w końcu dostaliśmy znakomity serial osadzony w uniwersum, skierowany do dojrzałego widza[1]„Na ekranie”. Że to zupełnie nowa perspektywa i spojrzenie na „Star Wars”[2]„Trafienia krytyczne”; „Czorny narzeka”. I w końcu – że nie zasługujemy na niego jako ludzkość[3]„Full Frontal Pisula”.

Z powyższym w pełni się zgadzam.

Sam zresztą też, w cotygodniowych lub codwutygodniowych relacjach z oglądania, publikowanych na Facebooku, nie bez przyczyny wystukiwałem się z zachwytów. Chwaliłem pomysł, by uniwersalne, gwiezdne starcie dobra ze złem pokazać od strony zwykłych, pozbawionych mocy ludzi; by prócz cieni Imperium ukazać też „cienie” Rebelii. Zachwycałem się cierpliwym i dojrzałym podejściem do budowania historii, a także rewelacyjnie rozpisanymi scenami, dialogami i monologami, które z miejsca stawały się klasykami. Rozpływałem się wreszcie nad poziomem aktorstwa, przyrównując jakość całości do mojego ulubionego serialu wszechczasów, tj. “Rzymu” (2005-2007).

Po zaliczeniu wszystkich odcinków pierwszego sezonu, niczego z powyższego nie cofam. Natomiast, na pewno pomyliłem się, stwierdzając przy okazji pierwszych epizodów że: Andor” po prostu dowozi dokładnie to co obiecał – dojrzałą, realistyczną opowieść w nierealistycznym świecieBo z perspektywy całości – moim zdaniem dowozi znacznie, znacznie więcej.

„Special people are hard to find.”

Dla osób zupełnie zielonych w temacie – od strony fabularnej rzecz traktuje o początkach Rebelii. Imperium wygrało, miażdżąc Starą Republikę i jej instytucje, a teraz coraz bezczelniej i agresywniej rozpycha się łokciami po galaktyce. Zakon Jedi upadł, niedobitki rycerzy rozproszyły się po odległych światach, nie ma zatem praktycznie żadnych przeszkód dla wprowadzania nowego porządku. Skutkiem powyższego Imperium coraz bardziej dokręca śrubę, a zwykli, pozbawieni mocy i przywilejów śmiertelnicy coraz istotniej odczuwają dolegliwości związane z rosnącą opresją. Obok nich nie brakuje oczywiście i takich, którzy z rozmaitych pobudek wspierają nowy system, przede wszystkim w zamian za korzyści związane z partycypowaniem we władzy. Innymi słowy, mieszkańcy bardzo odległej galaktyki robią to co istoty zasiedlające każde uniwersum – chwytają się wszelkich sposobów by przetrwać lub poprawić swój byt.

Tytułowy Cassian Andor, bohater znany z „Łotra 1” (2016) – niespecjalnie wyróżnia się na tle powyższego. Nie mając stałego zajęcia, utrzymuje się głównie ze złodziejki, dopóki nie zdarzy mu się znaleźć w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie. To natomiast inicjuje ciąg wydarzeń, które ostatecznie sprawią, że Rebelia wykrystalizuje się jako zwarty ruch oporu przeciwko Imperium, a protagonista przejdzie duchową przemianę – i jak to się pięknie ujmuje – znajdzie się „po właściwej stronie historii”.

„Don’t you want to fight these bastards for real?”

„Gwiezdne Wojny” to zawsze były baśnie dla dzieci i tych, którzy zdołali ocalić w sobie część dziecka. Rycerze, księżniczki, magia – moc, wyraźny podział na dobro i zło – tyle że w kosmicznej estetyce. Zarówno prequele, jak i nowa trylogia, szły w tym względzie torem wyznaczonym przez trzy pierwsze filmy z serii. W międzyczasie jednak coś się zmieniło. Dawne dzieciaki w większości dorosły i fabularna „zebra”, zmontowana z czerni i bieli zaczęła je nużyć. W końcu ileż można prawić o tym samym w ten sam sposób? Może by tak spróbować – jeśli już znowu o tym samym, to chociaż w inny sposób? Rezultatem był „Łotr 1” Tony’ego Gilroya – zdecydowanie moje ulubione „Star Warsy”[4]Wiem, że wypada je wymieniać przynajmniej po „Imperium Kontratakuje” (1980), ale nie bawimy się tu w konwenanse, tym bardziej w obrębie fandomu SW., mimo że stanowiące zaledwie poboczny epizod franczyzy.

Całość oparto na prostym założeniu: zróbmy to na tyle poważnie na ile się da. Skutkiem powyższego, powstały „Gwiezdne Wojny” „dla dorosłych”, definitywnie zrywające z baśniowym paradygmatem. Na najwyższym poziomie to nadal była opowieść o starciu światła i ciemności, ale już znacznie bardziej zniuansowana, nie obawiająca się odcieni szarości oraz haseł: „To wszystko nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać.” W tym samym kierunku, choć ze znacznie większym dystansem do siebie, poszedł następnie „Han Solo: Star Wars – historie” (2018), a finalnie także bohater niniejszego tekstu.

<<Czy to zatem jeszcze „Star Wars”?>> – może ktoś zapytać i to wcale nie takie głupie pytanie. Nie ma „żółtych napisów”, nie ma muzyki Williamsa[5]W „Han Solo: Star Wars – historie” jest, nie czepiajcie się mnie., mocy – albo w ogóle nie ma, albo jest gdzieś w bardzo głębokim tle. Z drugiej strony – rzecz jest twardo osadzona w gwiezdnowojennych realiach, a sos fan service’u leje się tu nad wyraz gęsto. Dodatkowo historia wreszcie ma logiczny sens, w dialogach jest życie, a bohaterowie nie są wydmuszkami.

Zupełnie szczerze – dla mnie to są tak dobre „Gwiezdne Wojny”, że takich rzeczy jak nowa trylogia, mogłoby w ogóle nie być.

“Andor” – sezon pierwszy (2022)

“That’s just love. Nothing you can do about that.”

Odpowiedź na pytanie – <<czy spodoba mi się „Andor”?>> – jest w zasadzie najprostsza z możliwych. Jeśli przypadł ci do gustu „Łotr 1”, to bohatera niniejszego tekstu pokochasz jak własne dzieci. Całość to bowiem klimaty wyżej wskazanego filmu, podbite do sześcianu. Jeżeli przy „Łotrze”, Tony Gilroy, w pewnych elementach mógł się jeszcze wahać, czy droga którą obrał jest słuszna – przy „Andorze” nie ma już grama tożsamych wątpliwości. Efektem jest, już nawet nie porzucenie baśniowości, lecz wręcz jej brutalne „zbutowanie”. Dość powiedzieć, iż rzecz – co chyba nie będzie szczególnym spoilerem (a jeśli tak, to niezbędnym) – zaczyna się od tego, że protagonista w „bladerunnerowej” scenerii wkracza do burdelu, by w kilka chwil później strzelić z blastera w głowę bezbronnemu człowiekowi. Potem jest w zasadzie jeszcze ciekawiej, bo „Andor” pokazuje „bardzo odległą galaktykę” pod butem Imperium, nie jako reżim komiksowych złoczyńców, ale jako królestwo oportunistów. Taki korporacyjny konglomerat Preox-Morlana zarządzający system Morlani chce tu zatem po prostu „robić piniondz”, korzystając z protekcji i autonomii w ramach Imperium; a to ostatnie skrzętnie to wykorzystuje, budując system opresji drobnymi krokami – jak każda podobna tyrania.

To wszystko skutkuje największym i najbardziej znaczącym nasyceniem uniwersum „Gwiezdnych Wojen” detalami, w przeszło czterdziestoletnich dziejach franczyzy. „Andor”, przez pewne skupienie na przyziemności, pokazanie tak drobnych rzeczy, jak np. to że bohaterowie mają rodziny[6]Wymieniam na początku, bo to absolutna nowość w tym pełnym sierot uniwersum.; czy pracę którą mogą stracić; że istnieje system bankowy; księgowość, audyt; czy służby bezpieczeństwa wykonujące zwykłą, analityczną pracę – wprowadza do tego świata nawet nie tyle realizm, ale po prostu „życie”. Jest tu tego tyle, że niemalże każda scena i każdy dialog angażuje w całości, obiecując kolejną ciekawostkę. Dla kogoś, kto sięga po „Star Wars” dla laserowego „piu-piu” i „dyskoteki” z mieczy świetlnych, to z pewnością nie będzie nic ciekawego. Jednak ten, kogo interesuje jak świat wykreowany przez George’a Lucasa mógłby naprawdę wyglądać i funkcjonować, będzie się wybitnie bawił, nawet gdy pozornie na ekranie nic nie będzie się działo.

“Andor” – sezon pierwszy (2022)

Powyższe jest na tyle znaczące, że pozwala przymknąć oko, na wprawdzie wielowątkową, lecz niespecjalnie oryginalną opowieść i pewne jej mankamenty. Tym bardziej, że całość jest dodatkowo doskonale napisana. „Andor”, pomimo tempa wymagającego od widza pewnej cierpliwości (szczególnie w pierwszych, wprowadzających do historii odcinkach), mistrzowsko operuje bowiem napięciem i atmosferą, a ponadto towarzyszy mu cała masa rewelacyjnych dialogów, z których część, to wręcz małe arcydzieła, które spokojnie zachwycałyby także poza „Gwiezdnymi Wojnami”[7]Bo powiedzmy sobie szczerze, że te nie zawieszają w tym względzie poprzeczki zbyt wysoko..

Jednocześnie rzecz atakuje znakomitym aktorstwem. Tu pochwały należą się przede wszystkim dla Stellana Skarsgårda w roli Luthena, obok postaci którego trudno przejść obojętnie, oraz dla Diego Luny w tytułowej roli, lecz na oklaski zasługują praktycznie wszyscy odtwórcy charakterów mających znaczenie dla fabuły. Bo świetne są również Genevieve O’Reilly jako Mon Mothma, Denise Gough jako Dedra Meero oraz Kyle Soller jako Syril Karn i Andy Serkis w drugoplanowej roli Kino Loya.

Analogicznie wysoki poziom trzyma też szerokopojęta scenografia. „Andor” to bowiem serial na który patrzy się z ogromną przyjemnością. Krajobrazy, architektura czy design strojów są rewelacyjne, mocno kontrastując z ubóstwem szczegółów, z jakim mieliśmy do czynienia np. przy okazji „Obi Wan Kenobiego” (2022). Natomiast wnętrza – czy to sklepu z antykami Luthena czy też mieszkania Mon Mothmy, wręcz „stopklatkowałem”, żeby móc podejrzeć sobie ich najdrobniejsze elementy. Znakomite są również efekty specjalne – nie tylko strzelanin, czy pojedynków gwiezdnych. Spore wrażenie robią nawet takie drobnostki, jak wejście w atmosferę niszczyciela Imperium.

„Andor” – sezon pierwszy (2022)

Podsumowanie

W rezultacie „Andor” nie tylko spełnia pokładane w nim nadzieje, ale wręcz wlewa miód w gwiezdnowojenne serduszka.

Podczas tych dwunastu odcinków, cieszyłem się tu każdym detalem, po wielokroć odpalałem poszczególne sceny, a już po zakończeniu oglądania – od dłuższego czasu towarzyszy mi ścieżka dźwiękowa z serialu[8]Jej autorem jest Nicholas Brittel, który sprawdził się jako kompozytor m.in. przy „Sukcesji”. To muzyka zgoła inna od tej Johna Williamsa, lecz równie dobra. Choć w znacznej części też orkiestrowa, to jednak potężnie nasycona elektroniką. Jest przy tym na tyle istotna, że wręcz trudno wyobrazić sobie „Andora” bez niej, tymczasem z takiego „The Mandolorian” zapamiętałem jedynie motyw przewodni.

To oczywiście nie tak, że rzecz nie ma wad. W toku opowieści zdarza się jej przykładowo kompletnie zgubić pewien dość istotny wątek. Bywa również, że akcja miejscami przeskakuje zbyt szybko, jak gdyby ze scenariusza wycięto jakieś dopełniające ją sceny. Całość wreszcie unika też odpowiedzi na pytanie, co w zasadzie przyciąga do służby Imperium ludzi takich jak Dedra czy Syril.

Ostatecznie nie ma to jednak znaczenia. Każdemu życzę zatem, żeby przy jakimś serialu poczuł choć część tej radochy, jaką podarowało mi telewizyjne dzieło Tony’ego Gilroya.

Z mojej perspektywy – jeżeli drugi sezon przynajmniej utrzyma poziom pierwszego, to przy finalnej ocenie trzeba będzie zastanawiać się wyłącznie nad tym, czy to „tylko” rewelacja, czy już arcydzieło.

Tymczasem, za pierwsze dwanaście epizodów – mocna „dziewiątka”.

Przypisy:

Przypisy:
1 „Na ekranie”
2 „Trafienia krytyczne”; „Czorny narzeka”
3 „Full Frontal Pisula”
4 Wiem, że wypada je wymieniać przynajmniej po „Imperium Kontratakuje” (1980), ale nie bawimy się tu w konwenanse, tym bardziej w obrębie fandomu SW.
5 W „Han Solo: Star Wars – historie” jest, nie czepiajcie się mnie.
6 Wymieniam na początku, bo to absolutna nowość w tym pełnym sierot uniwersum.
7 Bo powiedzmy sobie szczerze, że te nie zawieszają w tym względzie poprzeczki zbyt wysoko.
8 Jej autorem jest Nicholas Brittel, który sprawdził się jako kompozytor m.in. przy „Sukcesji”. To muzyka zgoła inna od tej Johna Williamsa, lecz równie dobra. Choć w znacznej części też orkiestrowa, to jednak potężnie nasycona elektroniką. Jest przy tym na tyle istotna, że wręcz trudno wyobrazić sobie „Andora” bez niej, tymczasem z takiego „The Mandolorian” zapamiętałem jedynie motyw przewodni
Dołącz do dyskusji

2 Komentarze

Dodaj komentarz
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *