Zwracam honor nauce Kościoła – ksiądz miał rację – od masturbacji się ślepnie. Nie potrafię inaczej wytłumaczyć faktu, że w swych muzycznych poszukiwaniach przeoczyłem rosyjski Auktyon (АукцЫон). Album z „diewuszkami” w nazwie przeleżał w moim zasobie pełne trzy lata, zanim zdecydowałem się go przesłuchać i broni mnie tylko to, że pewnie nie jest jedyną płytą, która zaginęła na czteroterrabajtowej powierzchni dysków (w ogóle wszystko mi ginie – pół roku temu „zaginęło” mi poczucie traconego czasu, a brata ostatni raz widziałem, jak miesiąc temu ściszał telewizor).
Rzecz rozgrywa się na burzliwym pograniczu jazzu i art-rocka. Tym co rzuca się w uszy zaraz po pierwszych dźwiękach, jest – prócz niezłego rozkładu instrumentów (sześcioosobowy skład może sobie wszak pozwolić na gitary, saksofony, organy, cymbałki, harfy, lutnie, trójkąty, kastaniety i krótkie miecze samurajskie) – swojski, zgrabny – język rosyjski. Jest on zarazem czynnikiem, który może zarówno zachęcać do zapoznania się z muzyką Auktyonu, jak i od niej odrzucać. Osobiście lubię wyjrzeć ponad świetnego, ale już trochę oklepanego Bregovica i posłuchać czeskiego rocka lub zobaczyć co tam gra w duszach litewskich sąsiadów, ale mam świadomość, że są ludzie, którym wszystko poza angielskim brzmi dziwnie (zresztą powiedzmy sobie to wprost – piosenki miłosne śpiewane po niemiecku brzmią równie romantycznie jak chrzęst przesuwających się gąsienic czołgów).

“Девушки поют”
Całość zaczyna się od pędzącego, jak na złamanie karku „Profukal” (pozostanę przy alfabecie łacińskim), który trudno uznać za reprezentacyjny dla albumu (prawdę mówiąc – przypomina to dokonania naszego Kultu i brzmi jak coś w rodzaju koncertowego „rozkręcacza”). Następujący po nim, stonowany „Padal” brzmi już o wiele lepiej i był zarazem pierwszym utworem, który wywołał z mych ust radosne: „k…a!” (pomyślałem wówczas pesymistycznie, że to zapewne jedyny dobry kawałek na płycie). Ileż tam się dzieje w tle! Melancholia i wódka leją się strumieniami!
Dla odmiany może się też podobać agresywne, niemalże wykrzyczane „Rogan Born”, galopujące trochę jak kawałki Toma Waitsa (spokojnie mógłoby trafić na jego płyty) które trudno uznać za „zapychacz”, choć niestety takie fragmenty też się tu zdarzają.
Ośmiominutowe „Tam-dam”, uspokajające płytę po mocnym uderzeniu, to dla mnie najjaśniejszy punkt albumu. Prostą melodię obudowano tu tak zgrabnym graniem, że rzecz można zapętlić i puszczać przez godzinę bez przerwy (nie nudzi się – sprawdziłem). Gitara, dźwięki tła, rewelacyjne pół minuty delikatnego pianina towarzyszące końcówce wokalu – po prostu „poezja”.
Po „Tam-dam” następuje kilkuminutowy okres przeciętności (wolę wolniejsze granie), by ostatecznie z powrotem wrócić na wyżyny w zamykającym płytę, tytułowym „Devushki poyut”. Kawałek budzi się w genialny sposób i aż chciałoby się go posłuchać na żywo, w jakimś zadymionym petersburskim klubie. Jest niezły wokal, jest jazzowy improwiz i aż żal, że nie wykopano krótszych kawałków, bo te dłuższe robią o wiele większe wrażenie.
Poza tym to bardzo „wieczorna” płyta. W sam raz na uwodzenie córki rosyjskiego potentata gazowego na dachu moskiewskiego biurowca, albo – odstawiając marzenia na bok – obserwowanie Prokocimia z balkonu.