Od poprzedniego wpisu z serii “Bajki z Tatą” minął już przeszło rok. Mój trzyletni pierworodniak wykształcił wyobraźnię na tyle, że bajki w telewizji zasadniczo przestały go interesować, ale w międzyczasie oczywiście zobaczył coś więcej, niż “Binga” i “Świnkę Peppę”. Najmłodsza pociecha płci żeńskiej wprawdzie lubi zerknąć, lecz też nie dłużej, niż piętnaście minut, zdecydowanie preferując obrazki na papierze. Pomimo, że w telewizor trochę gapi się jeszcze nieco starsza kuzynka obojga – przyszłość tego cyklu jest zatem zagrożona (przecież nie będę oglądał tych wszystkich animacji sam). Powstrzymując czarnowidztwo, przyjrzyjmy się jednak, co tam w międzyczasie przewinęło się przez ekran.
Standardowe zastrzeżenie – bajki oglądamy z dziećmi. Oglądanie z dziećmi polega na siedzeniu obok nich i cierpliwym odpowiadaniu na ich (męczące nieraz, ale wcale niegłupie) pytania. Nie robimy z telewizora taniej, bo żrącej jedynie kilowatogodziny niańki. Nie warto, nawet dla tych trzydziestu minut oddechu. Można sobie w ten sposób popsuć dzieci, a bardzo trudno je potem oddać na gwarancji.
“Wyspa Puffinów”

Polski tytuł jest nieco mylący, bo ktoś wpadł na interesujący, lecz przeciętnie sensowny pomysł, by “Puffin Rock” przetłumaczyć jako “Wyspa Puffinów”, zamiast “Wyspa Maskonurów”. I to w zasadzie prawie wszystko, czego można się czepiać, bo rzecz stanowi przykład idealnej animacji dla (raczej młodszych) dzieci. Po pierwsze jest przepięknie narysowana i wspaniale udźwiękowiona, z uroczym i wpadającym w ucho motywem przewodnim. Po drugie – jest skonstruowana w ten sposób, by z jednej strony zdobyć uwagę młodych, a z drugiej nauczyć ich czegoś, tak o zwyczajach zwierząt, jak i pozytywnych odruchów społecznych – troski i życzliwości.
Całość koncentruje się na rodzinie maskonurów, składającej się – a jakże – z zawsze wiedzącego co robić Papy, opiekuńczej Mamy oraz dwójki ich pociech: Oony i Baby. Cała czwórka zamieszkuje tytułową wyspę (wzorowaną na prawdziwej, zlokalizowanej u brzegów Irlandii), gdzie wraz z grupą przyjaciół (m.in. ryjówką Mossym, króliczką May oraz starym krabem – Berniem) przeżywa najprzeróżniejsze przygody. W centrum tego wszystkiego jest oczywiście Oona i to z jej perspektywy prowadzona jest narracja. Wraz z sympatyczną bohaterką, dzieci poznają mieszkańców wyspy i równocześnie uczą się opieki nad rodzeństwem, czy tego że zawsze mogą liczyć na rodziców.
Na marginesie zaznaczę, że choć “Wyspa Puffinów”, to naprawdę urocza, oprawiona w pastele animacja – nie dla wszystkich dzieci jest taka całkiem bezstresowa. Gdy w serialu dzieje się coś niepokojącego, np. mały maskonur Baba wchodzi do nory lisa, załącza się bardzo charakterystyczny motyw muzyczny, mający – jak rozumiem – wywołać zaniepokojenie także u odbiorcy. No i wywołuje bardziej, niż poszczególne sceny, bo np. wspomniana wyżej kuzynka moich dzieciaków, zawsze zatykała na nim uszy, względnie – wyciszała głos w TV.
Poza tym detalem, rzecz jest naprawdę w porządku. Dzieci z pewnością oczaruje, dorosłych może trochę znudzić (może gdyby maskonury miały kredyt do spłacenia i ogrzewały norę gazem, wciągnąłbym się bardziej), lecz nie na tyle by zniechęcić ich do wspólnego oglądania.
“Oktonauci”

Nowy ulubieniec. Sam ją odkryłem i wmusiłem dzieciom, a one pokochały ją tak bardzo, że utkwiliśmy w niej na przeszło pół roku.
Tytułowi Oktonauci to ekipa ośmiu dzielnych zwierzątek, z poświęceniem opiekujących się podwodnym światem i zamieszkującymi go stworzeniami[1]Co do zasady, bo akcja dwóch ostatnich sezonów toczy się na lądzie.. Składają się na nią: 1) Kapitan Barnie – liderujący jej niedźwiadek polarny o olbrzymiej charyzmie i opanowaniu, 2) Pinio – wyposażony w apteczkę pingwinek robiący za lekarza; 3) Kocurro – półdziki bajerant i ryzykant; 4) Xenia – króliczyca-inżynier; 5) Dusia – suczka-programista-fotograf; 6) Kolumbik – wydra i pokładowy biolog; 7) Profesor Atrament – ośmiornica i lokalny intelektualista; i wreszcie 8) Natek – wyglądający jak wielka marchewa jegomość odpowiedzialny za kierowanie zespołem podobnych mu dziwaków zajmujących się głównie dostarczaniem cateringu. Jak widać – w zespole brakuje jeszcze tylko krecika-kapelana i nutrii-prawnika. Brzmi to może bardzo skomplikowanie, szczególnie wziąwszy pod uwagę, że animacja w toku sześciu sezonów dorzuca jeszcze ze dwa tuziny bohaterów pobocznych, jednak zarówno dzieciaki jak i ich rodzice szybko załapują kto jest kim i kto za co odpowiada, jak w typowej polskiej telenoweli.
Siłą animacji jest nie tylko przyjemna kreska, świetny dubbing i interesujące fabuły, lecz przede wszystkim walory edukacyjne. Przybierają one postać rozlicznych ciekawostek na temat życia zwierząt, które potrafią mocno zaskoczyć i zainteresować nawet dorosłych. Dość powiedzieć, że była to bajka, która spowodowała, że szwagier otwierający piwo do piątkowego grilla inicjował rozmowę zdaniem: “Ej, wiecie, że [tu wstaw nazwę zwierzęcia] potrafi [tu wstaw ciekawostkę].” Nie będzie chyba tajemnicą, że fabuły pisane dla dzieci rzadko kiedy zdobywają uwagę dorosłych. Taki “Psi Patrol” – opisany w poprzednim odcinku, sprawiał, że wolałem gapić się pod nogi, albo w ścianę zamiast w ekran telewizora. “Oktonauci” natomiast okazali się nader przyjemną rozrywką.
Bardzo polecam. Warto.
“Mustang: Duch wolności”

Pamiętam taką scenę związaną z tą animacją: robię sobie herbatę i słyszę z kuchni, że dzieci jak zwykle z zaangażowaniem rozpierdalają salon. Wkraczam więc do akcji, nie czekając aż pole do popisu dla ubezpieczyciela będzie zbyt szerokie, a tam czteroletnia kuzynka mojego syna, energicznie skacze po kanapie do motywu przewodniego “Mustanga”, krzycząc: “Wuuuujeeeek, ja kocham te konie!”.
I trudno się jej dziwić, gdybym był czteroletnią dziewczynką, też, kurwa, “kochałbym te konie”.
Polski tytuł może być mylący, bo omawiana produkcja – zarówno fabularnie, jak i pod względem estetyki – nie ma praktycznie nic wspólnego z “Mustangiem z Dzikiej Doliny” DreamWorks. Jedno z drugim spajają jednak – wiadomo co – konie. Rzecz traktuje zatem o losach Lucky – klasycznej nastolatki, żyjącej gdzieś u schyłku XIX w., która po klasycznej śmierci matki, przeprowadza się (klasycznie) wraz ojcem na klasyczne amerykańskie zadupie. Tam dość szybko, w wyniku różnych zbiegów okoliczności zaprzyjaźnia się z tytułowym mustangiem – Duchem oraz dwoma innymi dziewczynkami i ich końmi[2]Wiadomo, żeby można było dzieciakom opierdzielać więcej figurek.. Razem przeżywają najróżniejsze przygody, zmagając się z typowymi dla czasów problemami nastolatek – jak nuda, brak prądu, ojciec pracujący od rana do wieczora przy budowie kolei, zły nastrój konia, itp.[3]Nie będę udawał, że się na tym znam i mnie to obchodzi.
Po “Mustangu: Duchu wolności” od razu widać, że to pozycja dla trochę starszych dzieci (nastoletnich). Fabuła rozwija się z odcinka na odcinek i z sezonu na sezon[4]Tych jest osiem + rozliczne spin offy., i jak przegapisz parę odcinków, to część faktów już ci umknie. To zaś wymusza interakcje z dziećmi, w rodzaju: “Aniu, a ten Rudy z mułem to kto?”; “Filip, dlaczego Duch jest chory?”; “Ej, a kiedy temu kolesiowi się to dziecko urodziło?”; “Poważnie? Z nią?!”.
Wciągnąłem się. Czekam, aż Lenka wejdzie w wiek “oglądawczy”.
“Booba”

Tytułowy Booba to mały, biały, włochaty stworek, który niszczy wszystko co przyciągnie jego spojrzenie. Za jego animację, skądinąd naprawdę ładną, odpowiada małe, kacapskie studio 3DSparrow. Rzecz przebiła się przez YouTube, w zasadzie – nie wiem z jakich powodów. Owszem, jako ciekawostka może być zabawna, a nawet dostarczyć rozrywki, jednak formuła całości robi się nużąca zaledwie po kilku odcinkach. Autorzy animacji gdzieś tam wspominają, że jej celem jest między innymi “nauczenie dzieci wartości moralnych” (miejmy nadzieję, że nie tych w rosyjskim wydaniu), ale nie wiadomo z czego miałoby to wynikać. Stworek nie mówi i zajmuje się głównie grabieżą i destrukcją sprzętów (zatem w sumie może faktycznie w rosyjskim wydaniu).
Polecam wyłącznie jako ciekawostkę. Sam byłem raczej zirytowany, gdy moje dzieci chciały na to patrzeć.
“Kot-O-Ciaki”

Kolejna bajka rodem z Kurwistanu (tj. z rosji). Mógłbym spróbować podsumować ją jako wschodnioeuropejską wariację na temat “Świnki Peppy”, ale byłoby to nadmierne uproszczenie, bo pomimo śmierdzącego rodowodu to naprawdę ładna i sympatyczna animacja. Jej bohaterami jest rodzina antropomorficznych kotków i jej (również koci) przyjaciele. Nadpobudliwy Krakers, ślamazarny Budyń i rezolutna Pianka żyją w kolorowym świecie, nabazgranym nieskomplikowaną kreską, zderzając się z tematami nieodbiegającymi zbytnio od tych z naszej codzienności. Grają w piłkę, odwiedzają babcię, bawią się w superbohaterów, komplikują rodzicom życie – dziecięca norma.
Moje poksy nie były w “Kot-O-Ciakach” zakochane, jednak podłączone pod TV, potrafiły posiedzieć przy nich bez znudzenia. Nie miałem z tym problemów, bo rzecz potrafi być nienachalnie umoralniająca i to w ten sposób, który nieszczególnie denerwuje dorosłych i jednocześnie jest odpowiednio czytelny dla dzieci.
Jak ktoś nie przepada za “Peppą”, to może spróbować z kotkami.
