Bajki z Tatą

Mam świadomość, że to może i mało poprawne, mało zdrowe i mało wychowawcze, ale tak – od czasu do czasu oglądam z dzieckiem filmy animowane w TV. Filip ma półtora roku i nie ma problemu z jasnym komunikowaniem swoich potrzeb (czytaj: potrafi już gładko wyartykułować – “Tato, baję!” – z pilotem w ręku), a ja nie mam problemu, żeby zapuścić i obejrzeć wraz z nim ulubioną bajkę. Jako że może sami będziecie musieli się kiedyś mierzyć (lub już mierzycie się) z potężnym demonem z siódmego kręgu pie…, znaczy ten – z wychowaniem dziecka, zatem zapraszam na krótki przegląd kolorowych pochłaniaczy uwagi dla najmłodszych.

Uwaga, żeby nie było wątpliwości – stanowczo odradzam (i potępiam) zostawianie dzieci samych z bajką i jednocześnie radzę unikać YouTube. Przygotowując się do tej notki oczytałem się, że zdarza się, iż w bajkach, które są tam wrzucane, zaszyte są sceny z horrorów, albo inne okropieństwa, w stylu postaci namawiających dzieci do samookaleczeń lub samobójstwa. Nawet jeżeli to fałszywe doniesienia (YouTube ma coraz lepsze algorytmy do wyłapywania takiego syfu), posadzenie dziecka przed TV, żeby np. zrobić pranie to niezmiennie bardzo zły pomysł.

“Bing”

“Bing”

Zacznijmy chronologicznie, od bajki “najpierwszej”, a jednocześnie od rzeczy, która chyba najbardziej mnie zaskoczyła i uprzytomniła, jak bardzo zmienił się świat telewizji dla dzieci od 1991 roku, kiedy to po raz pierwszy oglądałem z ojcem rozpad Związku Radzieckiego (wciąż czekam na sequel, ale na razie – jak na złość – raczej się konsolidują).

Bohaterem “Binga” jest trzyletni króliczek o imieniu Bing (nie spodziewaliście się, co?), zamieszkujący ładnie animowane, kolorowe miasteczko. Jego opiekunem jest Flop – przypominający z wyglądu tanią, szmacianą lalkę (to ten brązowy jegomość na obrazku); kuzynami – króliczki Koko i Charlie, a przyjaciółmi – słonica Sula i panda Pando (tu rodzice się nie wysilili). Świat w którym żyje Bing wygląda w sumie jak ten nasz, za oknem, tylko że… po LSD. Jest to zresztą standard w bajkach z listy poniżej, bo skoro rzecz ma dzieciaki zainteresować i jednocześnie czegoś uczyć, to musi być osadzona może i w mocno pokolorowanych, lecz znajomych realiach, a nie Stumilowym Lesie, wiosce Smerfów czy innej Gumisiowej Dolinie. W konsekwencji, w każdym z około siedmiominutowych odcinków, Bing i przyjaciele mierzą się z typowymi problemami dzieci w ich wieku, a nie z Gargamelem, Złośnicą i Brzydalem czy polskim wymiarem sprawiedliwości. A to coś popsują, a to coś zgubią, a to nie zapanują nad emocjami, etc.

I w tym – jak “Bing” prezentuje te problemy i jednocześnie ich rozwiązania – jest perfekcyjnie edukacyjny i to nie tylko w tym najbardziej oczywistym zakresie, którego się spodziewacie. Bo schemat odcinkowy jest zazwyczaj taki: Bing popełnia jakiś błąd lub robi coś niewłaściwego albo zwyczajnie głupiego, a Flop spokojnie podpowiada mu jak poradzić sobie z tego konsekwencjami i nie popełnić analogicznego błędu w przyszłości. Całość wieńczy króciuteńkie podsumowanie, podczas którego Bing tłumaczy czego się nauczył. Brzmi banalnie, oczywiście, wręcz prostacko – ale jakże rewelacyjnie jest to napisane.

Lecz to oczywiście nie wszystko. Nasz mały króliczek jest bowiem naprawdę ciekawy świata i zdecydowanie pcha kosmate łapki tam gdzie nie powinien (“Hej, Flop, patrz – niewypał!”). Z pewnością wielu z nas krzyknęłoby na niego, widząc co nieraz wyprawia, albo chwyciło go za rękę, by odsunąć od potencjalnej szkody, ale nie jego opiekun Flop. Ten jest jakimś nieludzkim uosobieniem spokoju i cierpliwości. Pozwala Bingowi na niemal wszystko, upewniając się tylko czy nie stanie mu się krzywda i czy Bing na pewno chce coś zrobić (“Hej Bing, czy na pewno uważasz, że zabawa piłą łańcuchową to dobry pomysł?”). Po wszystkim, np. rozwaleniu przez Binga telefonu komórkowego – absolutnie nigdy się nie denerwuje. Wie że to nic nie da, bo złością na dziecko nie naprawisz ekranu Samsunga za cztery tysiące złotych, ani zrobionych kamieniem rys na drzwiach Hyundaia i40. Flop skupia się więc przede wszystkim na tym, żeby Bing wyniósł z tego jakąś lekcję. I myślę, że jest to bardzo cenna lekcja także dla nas – rodziców. Jak stawać się lepszym opiekunem i jak radzić sobie z codziennymi problemami, które mają lub w których stawiają nas dzieci.

Stąd też – jakkolwiek trochę mnie już “Bing” nudzi, mam dla niego sporo szacunku.

“Świnka Peppa”

“Świnka Peppa”

Mój faworyt. Rzecz opowiada o rodzinie antropomorficznych świnek z klasy średniej (też zauważyliście, że bajki nigdy nie pokazują biednych?), na którą składa się tytułowa Peppa (przemądrzała i wyszczekana), jej młodszy braciszek George oraz ich rodzice – Tata Świnka i Mama Świnka. Prócz nich, w fantastycznym miasteczku ulokowanym na dziesiątkach wysokich wzgórz, żyją oczywiście także inne zwierzęta – m.in. rodziny królików, kotów, psów, owiec, słoni, itd. – a także dziadkowie i inni, świńscy krewni Peppy. Całość ich poczynań komentuje konkretny i bardzo precyzyjny narrator.

Patrząc na Świnkę Peppę” z zewnątrz, w pierwszej chwili trudno uwierzyć, że serial jest gigahitem kochanym na całym świecie, bo wygląda jakby od niechcenia narysowano go w Paintcie. Po zaliczeniu kilku odcinków, wychodzi jednak na jaw, że Peppa to także niezły scenariusz, doskonały dubbing lokalny i lekki humor, w którym mogą odnaleźć się także dorośli. Świat Peppy jest pozbawiony większych problemów i niezwykle urokliwy. Aspekt edukacyjny jest obecny, lecz w sporo mniej nachalnej postaci, niż w omawianym powyżej “Bingu”. To raczej czysta rozrywka nakierowana na nieco starsze dzieci, także te trzydziestopięcioletnie.

Rzecz w tym, że wychowując się na Monty Pythonie i YouTubie byłem pewien, że preferuję raczej znacznie dosadniejsze poczucie humoru, a dowcip “Świnki Peppy” – nieoczekiwanie – bardzo przypadł mi do gustu. Bo ja tu się nie uśmiechnąć, gdy Pan Wilk zostawiony na bezludnej wyspie z Panem Świnką tłumaczy mu, że jest “bardzo głodny, ale to bardzo głodny”; albo gdy Pan Lis w odpowiedzi na zapewnienie Dziadka Królika, że pochował już w kurniku wszystkie kurki, cwaniackim głosem odpowiada: “To bardzo dobrze, bardzo dobrze…”.

W ramach ciekawostki dodam, że animacja spotkała się z protestami stowarzyszeń ojców na całym świecie, bo postać Taty Świnki – sympatycznego pierdoły, któremu nic nie wychodzi, ma rzekomo utrwalać negatywne stereotypy na temat roli mężczyzn w rodzinie. Może mam do siebie za dużo dystansu, albo nie nadaję się na ojca, lecz absolutnie nie podzielam tego zdania. Czasami chciałbym być takim człowiekiem, jaką Tata Świnka jest świnią.

“Masza i Niedźwiedź”

“Masza i Niedźwiedź”

Ulubiona bajka mojej żony, która mi akurat przeciętnie przypadła do gustu. Jej bohaterami – stosownie do tytułu animacji – są mała i wyraźnie nadpobudliwa zielonooka dziewczynka oraz niedźwiedź z moskiewskiego cyrku, obecnie na emeryturze. Prócz wyżej wskazanych, na ekranie pojawiają się jeszcze inne leśne zwierzęta, wśród których prym wiedzie para wilków zamieszkujących porzucony w lesie ambulans. “Masza i Niedźwiedź” stawia wyłącznie na rozrywkę, a prezentowany przez nią humor bazuje na przeciwnościach charakterów pary protagonistów. Masza jest dzieckiem, które pozostawione w “oknie życia” doprowadziłoby do spalenia placówki i połowy województwa. Nie chodzi tylko biega, nie mówi tylko krzyczy, wszędzie pcha łapy i głowę. Jest jak Wehrmacht w 1940 r., jak Tommy Lee Jones w “Ściganym”, albo jak przeciętne kilkuletnie dziecko zamknięte w domu w deszczową pogodę. Miś tymczasem, to klasa sama w sobie. Ponad wszystko ceni sobie spokój i wysublimowaną intelektualnie rozrywkę. Jak można się spodziewać – spotkanie z Maszą wywraca jego świat do góry nogami.

“Masza i Niedźwiedź”  jest bardzo ładnie animowana (bodaj najładniej z omawianych dzisiaj pozycji) i ma nakierowane niemal wyłącznie na dzieci poczucie humoru. Jest tu zatem harmider, sporo krzyku, upadków, fikołków, etc. To z pewnością jest w stanie zachwycić dwulatka, ale ja – jako rodzic – ziewałem po trzecim odcinku. Tylko miejscami trafiały się lepsze epizody (jak np. ten z gitarą elektryczną), które były w stanie wytrącić mnie z tego typowo polskiego, przedtelewizyjnego marazmu. Drażnił mnie natomiast niepomiernie dubbing, a w szczególności głos Maszy. Miałem wrażenie, jakby nie należał do dziewczynki, tylko jakiejś wrednej trzydziestoparolatki.

“Psi Patrol”

Krańcowy produkt XXI-wiecznego zachodniego kapitalizmu. Jeżeli w przyszłości będzie gorzej to niewiele, bo animacjami w stylu “Psiego Patrolu” doszliśmy już prawie do ściany. Dalej jest już tylko wszczepianie karty kredytowej do mózgu, a następnie globalna rewolucja i nowa wersja “Zająca i Wilka” po reaktywacji Związku Radzieckiego w 2047 r.

Przechodząc do sedna w nieco mniej dramatyczny sposób – serial traktuje o przygodach kilku bohaterskich psiaków dowodzonych przez dziesięcioletniego Rydera. Każdy z czworonogów – owczarek Chase, dalmatyńczyk Marshall, buldog Rubble, kundelek Rocky’ego, labrador Zuma, suczka cockapoo Skye, husky Everest, chihuahua Tracker, golden retrievery Tuck i Ella oraz berneński pies pasterski Rex – ma swoją specjalizacje (w stylu szybkość, pływanie, latanie, szczypce do cięcia metalu, etc.), a także – uwaga – indywidualny pojazd, którym dojeżdża na akcje. A tej ostatniejj jest sporo, bo przestrzeń w której żyją nasi bohaterowie nacechowana jest najróżniejszymi pierdołowatymi problemami, z którymi nie może się uporać nikt, poza grupą psów, czyli tytułowym Psim Patrolem.

Dlaczego nie znoszę tej animacji? Bo fabuła we wszystkich odcinkach jest skonstruowana tak samo – 1) problem w stylu – głowa mi utknęła pomiędzy sztachetami płotu, 2) wezwanie Psiego Patrolu, 3) Ryder wybiera na tablecie psy do realizacji zadania, 4) rozwiązanie problemu. W ten sposób można pewnie natłuc z pół miliona odcinków, a dzieci i tak będą to oglądać, bo przecież na ekranie są ich ukochane pieski (Jezu, teraz sobie zdałem sprawę, że podobnie mam z piłką nożną…).

Najgorsze jest jednak to, jak całość jest ukierunkowana na sprzedaż gadżetów. Tych psów i ich pojazdów specjalnie jest tak dużo, żeby wydać na zabawki fortunę. Z powodu powyższego, po zapuszczeniu pociechom “Psiego Patrolu”, w najbliższej przyszłości należy nastawiać się na zdania w stylu: “No Tato, przecież Chase nigdy nie jest sam, zawsze towarzyszy mu co najmniej Ryder i Rubble! No jasne, że muszą mieć samochodziki!” Co gorsza, gołym okiem widać, jak ten schemat próbują powtórzyć inne animacje – bo widziałem też podobne bajki, skonstruowane w identyczny sposób, ale traktujące o samolotach czy pociągach zamiast piesków.

Przerażające.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *