Nie tak dawno przyszło mi zachwycać się “Przebudzeniem Lewiatana” (org. “Leviathan Wakes”), czyli otwarciem cyklu “The Expanse”, a kilka tygodni temu w ręce wpadł mi drugi tom sagi, zatytułowany “Caliban’s War”. Z tej okazji dwie wiadomości. Dobra i zła.
Ta lepsza jest taka, że to nadal stary, dobry “The Expanse”, czyli wielowątkowa, wciągająca opowieść science-fiction o konflikcie ludzi z ludźmi, z obcymi w tle. Do samej historii nie można mieć zastrzeżeń. Poprowadzona jest bardzo sprawnie i nie wyrywa się autorom spod kontroli, zgrabnie zamykając stare wątki, jak i rozpoczynając nowe. Co więc zgrzyta?

Otóż tym razem, zamiast dwóch bohaterów śledzonych z trzeciej osoby, dostajemy, aż czwórkę, w tym trójkę nowych. Spotykamy więc ponownie protagonistę “Przebudzenia Lewiatana” – Jima Holdena – niezmiennie irytującego idealistę stanowiącego motor napędowy dla fabuły (sami rozumiecie – na jego miejscu każdy dałby sobie spokój, a Jim ochoczo “leci tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek” – nieustannie pakując się w kłopoty), którego jednak da się lubić. Następnie poznajemy Robertę “Bobbie” Draper – marsjańską marine, która w konstrukcji charakteru przypomina nieco Brienne z “Gry o Tron”. Mamy Praxidike’a “Praxa” Menga – botanika z Ganimedesa, który desperacko próbuje odnaleźć porwaną córkę. Możemy także wreszcie spojrzeć na świat “Ekspansji” z perspektywy przedstawicielki ziemskiego rządu (ONZ) – Chrisjen Avasarali.
Powyższe narracje są wierne logice (w sensie: Bobbie myśli jak żołnierz, Prax jak naukowiec, itp.), ale oczywiście bohater bohaterowi nierówny. Historia obserwowana oczyma Holdena bawi głównie ze względu na fakt, że zdążyliśmy zżyć się z nim i z jego załogą w pierwszym tomie, a ta opowiadana przez Bobbie – choć jest kliszą – jest po prostu ciekawa. Taki Prax natomiast, wymęczył mnie już solidnie i to głównie przez niego – czytanie “Wojny Kalibana” przeciągnęło mi się tak długo. Nie winiąc samej postaci (jestem w stanie zrozumieć rozpacz ojca po stracie dziecka), przez cały czas zastanawiałem się – co on tu w ogóle robi – jako jedna z pierwszoplanowych postaci? Przypisany mu wątek spokojnie dałoby się upchnąć w narracji Holdena.
W rezultacie – dość nieoczekiwanie – crème de la crème opowieści okazuje się “babcia Avasarala”, która jest chyba zresztą najbardziej interesującą kobiecą postacią w sci-fi, z jaką przyszło mi się do tej pory zetknąć. Wulgarna i bezpośrednia, ciepła względem rodziny i bezwzględna w stosunku do wrogów, wdzięcznie mieszająca osobiste ambicje z pracą na rzecz ludzkości, nie daje się zamknąć w ramach prostego porównania – “Underwood w spódnicy (i w kosmosie)”, a przy tym wszystkim wydaje się być po prostu szalenie autentyczna.
Niestety – jak dla mnie – te wszystkie zmienne perspektywy tylko spowalniają akcję i niepotrzebnie rozdrabniają narrację. Trzy byłyby jeszcze może do przeżycia, a tak – przy Praxie stale, a momentami i przy Holdenie[1]Szczególnie przy wątkach romantycznych, które są wrzucone chyba tylko w celu ściągnięcia większego audytorium, bo polotu w nich tyle, co w “M jak Miłość”. – marzyłem, by wrócić do historii Bobbie lub Avasarali, tj. do miejsca gdzie “coś się dzieje”. Historii nie pomagają zresztą również te wszystkie cudowne zbiegi okoliczności i szczęśliwe zakończenia (których jest chyba nawet więcej, niż w pierwszym tomie). Nie chciałbym radzić lepszym od siebie (bo i tak tego nie czytają), ale może czasem warto zrzucić na bohaterów konkretną klęskę, albo wręcz śmierć, by podtrzymać autentyczność świata i lęk o życie bohatera? Tymczasem przy “The Expanse”, nawet w chwili największego fuck-upu jestem dziwnie pewien, że wszystko dobrze się skończy.
Kończąc – nadal jest bardzo dobrze, ale już nierewelacyjnie. Mam nadzieję, że kolejna część bardziej mnie zaskoczy.
Przypisy:
⇧1 | Szczególnie przy wątkach romantycznych, które są wrzucone chyba tylko w celu ściągnięcia większego audytorium, bo polotu w nich tyle, co w “M jak Miłość”. |
---|