W ostatnich tygodniach z graniem tradycyjnie słabo, ale w ramach relaksu, w „tajmszicie” znalazło się miejsce dla blizzardowskiego, legendarnego już “Diablo”. To oczywiście niekwestionowana gwiazda na firmamencie “growego” nieba, która swą obecność zaznaczyła nawet w słynnym kazaniu Ojca Natanka (pod dźwięczną nazwą „Diabolo”). A że obchodzimy obecnie 20 rocznicę wydania gry i mamy przyjemność uczestniczyć w Światowych Dniach Młodzieży w Tristra…, znaczy ten, w Krakowie – należy się jej kilka słów więcej.
Nie ma wątpliwości, że “Diablo” to absolutny światowy fenomen i jeden z filarów globalnego sukcesu amerykańskiego studia Blizzard. Swego czasu gra wykreowała zupełnie nowy gatunek “zręcznościowego”[1]bo nastawionego na eksplorację i walkę, a nie na fabułę cRPG, znanego obecnie pod nazwą hack’n’slash[2]tematem od wielu lat szczegółowo i rzetelnie zajmuje się mój przyjaciel Erwin, prowadząc stronę http://hackslashsite.pl – polecam!, dołączając w ten sposób do tytułów definiujących gry wideo (podobnie jak “Doom” i “Quake” zdefiniowały „strzelanki”, a seria “Command and Conquer” i “WarCraft” strategie czasu rzeczywistego). Ten fenomen przez całe lata dość skutecznie mnie omijał, bo nawet jeśli sięgałem po tytuły z gatunku (jak np. znakomity “Dungeon Siege”), preferowałem „poważne” RPG w stylu “Fallout” lub “Knights of the Old Republic”, przedkładające dialogi i opowieść nad szybkość klikania. Do spotkania z legendą zachęcił mnie dopiero wspomniany wyżej Erwin – jeśli mam być szczery – głównie argumentem, że jest krótka. Po dodatkowej refleksji: „Co ja kiedyś powiem synowi, gdy zapyta mnie kiedyś czy grałem w “Diablo”?” – pokornie spuściwszy głowę, wpisałem grę na listę: „Do ukończenia”.

Rzecz pozyskałem wraz z dodatkiem “Hellfire” (obecnie “podstawkę” można dostać za drobniaki w serwisie GOG), rozszerzającym uniwersum o dwa dodatkowe lochy i wprowadzającym kilka poprawek w rozgrywce. Odpaliła się bezproblemowo na nowym sprzęcie z Windows 7, a podczas samej rozgrywki nie spotkałem się z jakimkolwiek wysypaniem się gry do systemu, „zaciachami” czy artefaktami graficznymi. Ukończenie całości zajęło mi faktycznie stosunkowo niewiele czasu, bo kilkanaście godzin, mimo należę do tych gości z OCD, którzy w grach zaglądają w każdy możliwy kąt.

Czy coś mnie zaskoczyło? A owszem.
Bo spójrzmy na łatwo dostrzegalne „detale”:
Po pierwsze: fabuła jest raczej prosta. Pod starą katedrą w mieście Tristram zalęgło się tradycyjne „pradawne zło”, które cierpliwie czeka, aż zjawi się Bohater przez duże „B” i po konkretnym „rozpierdolu” zagoni je z powrotem do nory, z której wypełzło. Oczywiście z perspektywy sequeli wiadomo, że to tylko część szerszego kontekstu fabularnego. Blizzard poszerzył go jednak dopiero w kolejnych częściach produkcji, zaś „jedynka” nawet nie udaje, że tło opowieści ma jakiś inny cel, niż legitymizację masowej eksterminacji stworzeń, które nie miały tyle szczęścia, żeby urodzić się żywym, pozbawionym światłowstrętu człowiekiem (“A gdybym był koboldem, to co byś powiedziała? I chodził z wielką pałą? Czy coś byś przeciw miała?”).

Po drugie: prostota mechaniki odpowiada prostocie warstwy fabularnej. Całość ogranicza się bowiem de facto do zakupienia buteleczek z miksturą w odpowiednim kolorze i czyszczenia z potworów kolejnych warstw rozległego lochu pod Katedrą w Tristram, aż do skopania dupy samemu Diablo (co na pewnym poziomie abstrakcji może mieć wymiar niemalże eschatologiczny). Schemat wygląda więc tak: schodzimy na I poziom lochu, siepiemy potwory, zbieramy to co z nich wypadnie (monety i przedmioty), wracamy za pomocą zaklęcia na powierzchnię, sprzedajemy zbędny sprzęt, a kupujemy niezbędny, schodzimy na II poziom, siepiemy potwory, itd., aż do ukończenia całości. W międzyczasie zdobywamy doświadczenie, które możemy wydać na zwiększenie jednego z czterech współczynników, przez co możemy skorzystać z lepszego sprzętu, który umożliwia “zasiepanie” jeszcze większych i potworniejszych potworów (zacząłem się teraz zastanawiać, czy hierarchia potworów w “Diablo” nie ma wymiaru klasowego? Co na to marksizm? Czy potwór może wybrać, czy chce być potworem?) Da się prościej? No chyba się nie da. Tym bardziej, że do zabijania służy wyłącznie lewy przycisk myszy, który w toku przygody klikniemy pewnie z 200.000 razy. Podobnie jak w death metalu i pisaniu wezwań do zapłaty z faktury – nie ma tu żadnej głębi, ani żadnej filozofii. Tylko siepanie.

Po trzecie: gra jest stara i „wygląda na swoje lata”. Też jestem wiekowy i pamiętam jeszcze gry hulające w rozdzielczości 320×240, ale w 2016 r., na 21 calowym monitorze, dwukrotnie wyższa „rozdziałka” robi równie “spektakularne” wrażenie, co brodaty informatyk w korytarzu AGHu.

“Diablo” nie ma więc nic, co przyciągnęłoby do niej wrażliwego intelektualistę (nawet cycków). A jednak – znowu – grało mi się w to nadzwyczaj dobrze. Może to taki okres, że jedyne na co mam siły po całodziennym zapierdzielu, to bezmyślnie klikanie, ale przez niemal dwa tygodnie, codziennie przed snem odpalałem dzieło Blizzarda, żeby sobie beztrosko pociąć i porąbać. Pod moją pałką, toporem, tasakiem i mieczem padały więc kolejno najohydniejsze kreatury: szkielety, zombiawy, zjawy, demony, kwasowe wilki (?), „kozoludzie’ (?) oraz przebrzydli adwokaci (nomen omen), aż nie padł i sam Diablak. Może to w sumie wyznanie na które nie powinienem się silić, ale jestem pewien, że zabiłem chyba wszystko co dało się zabić – takiej, kurwa, skrupulatności nauczyła mnie Matka i praca w zawodzie.
W międzyczasie zacząłem też dostrzegać pewne pozytywy, np. świetną muzykę towarzyszącą rozgrywce (wyróżnia się tu gitarowy klasyk pogrywający w Tristram) oraz fantastycznie – jak na owe czasy – zorganizowany interfejs (w tym zakresie Amerykanie wyznaczyli niewątpliwie pewne standardy, które potem były tylko ulepszane) i wówczas naprawdę zrozumiałem fenomen “Diaboła”. Bo ta perfekcyjnie wykonana prostota to esencja stylu Blizzarda, której ślady można znaleźć we wszystkich ich produkcjach, od “WarCrafta” po “Hearthstone’a”.
Z zadowoleniem stwierdzam więc, że pomimo archaicznej oprawy warto było pobrudzić sobie łapy krwią potworów i zachęcam do podjęcia przygody z grą. Nie tylko da się w to grać (nawet bez modów ulepszających grafikę), ale jeszcze znaleźć w tym sporo przyjemności.