Nie jest tajemnicą, że “Fallout” to dla mnie coś więcej, niż gra komputerowa, a jednak miło było przy okazji serialowej adaptacji zupełnie wyłączyć oczekiwania. I to nawet wziąwszy pod uwagę fakt, że ich hamulcem był nie rozum i umiarkowanie, a fatalny poziom netflixowskiego “Wiedźmina”, amazonowskich “Pierścieni Władzy”, czy disneyowskiej trylogii sequeli “Gwiezdnych Wojen”. W końcu miłe zaskoczenia zawsze są lepsze, niż srogie rozczarowania.
Już na wstępie zaznaczę, że po błyskawicznym zaliczeniu wszystkich ośmiu odcinków składających się na pierwszy sezon najnowszej produkcji Amazona, podtrzymuję, że to nie mój “Fallout”.
Mój “Fallout” jest ponury. To rozkład, rdza, upadek i beznadzieja. To bezlitosna walka o każdy dzień, pozbawiona większych szans powodzenia. Życie – jak w Hobbes’owskiej wizji “stanu natury” – jest tu samotne, biedne, zwierzęce i krótkie; to bezustanny strach i niebezpieczeństwo gwałtownej śmierci. W tak zdegenerowanym, zniszczonym wojną i permanentnym kryzysem świecie nie da się już nic sensownego zbudować. Ludzkość może tylko odwlekać koniec, tętniąc coraz bardziej słabnącymi falami przemocy, a mimo to wciąż niezdarnie próbuje się pozbierać.
“Fallout” Amazona taki nie jest. Owszem, cywilizacja się zawaliła, życie niewiele znaczy i nikomu nie możesz ufać (co wspaniale pokazuje doskonała scena z nieznajomymi na moście), ale całość w równym stopniu tryska juchą i humorem. Post-nuklearna apokalipsa, choć groteskowo brutalna, ma wymiar niewiele cięższy od niedzielnej, rodzinnej wyprawy na rower, a jej ramy są wyraźnie umowne. Innymi słowy – serialowy świat trzyma się kupy wyłącznie wówczas gdy przymkniesz oko na oczywiste niespójności i nielogiczności.
A jednak, nawet patrząc z perspektywy fana pierwszych dwóch części gry (tych spod znaku Interplay), a nie późniejszych odsłon z warsztatu Bethesdy – trudno mi sobie w dzisiejszych, ponurych czasach politycznej i kulturowej “poprawności” wyobrazić bardziej udaną adaptację. Co więcej – mogę też uczciwie przyznać, że w swej – dalekiej od poważnej – wymowie, całość jest zapewne bliższa oryginalnej wizji Tima Caina, Briana Fergusa Urquhart i Leonarda Boyarsky’ego – stojących za konceptem “Fallouta”, niż temu, co sam sobie wymyśliłem na jego temat, a czemu wyraz dałem powyżej.
“A nuclear event would be a tragedy, but also an opportunity.”
Tym, którzy nigdy nie zetknęli się z uniwersum, wyjaśniam, że akcję produkcji osadzono w post-apokaliptycznej, alternatywnej rzeczywistości Stanów Zjednoczonych dwudziestego pierwszego i dwudziestego drugiego stulecia.
Znany świat spustoszyła trwająca zaledwie dwie godziny totalna wojna nuklearna pomiędzy USA, a Chinami. Nawet najgorsze prognozy dotyczące powojennych realiów okazały się optymistyczne – jest znacznie gorzej. Cywilizacja załamała się pod ciężarem grzybów atomowych i radioaktywnego skażenia, a na jej gruzach wyrosły skromne oazy niedobitków, desperacko próbujących przetrwać w skrajnie wrogim otoczeniu. Flora i fauna – poddana promieniowaniu i działaniu wirusów, które w wyniku wojny wydostały się z laboratoriów – zmutowała w potwory. Pustkowia przemierzają zaś grupy bandytów i łowców niewolników. Codzienna rzeczywistość to choroby, głód i przemoc.
Są jednak tacy, którym udało się przetrwać bez uszczerbku, dzięki olbrzymim podziemnym schronom, zwanym tu kryptami. W samowystarczalnych jednostkach, odciętych od chaosu i terroru na powierzchni, nadal panuje prawo i porządek, a ich mieszkańcy wyczekują, by po latach od radioaktywnej pożogi, móc wyjść na powierzchnie i odbudować świat sprzed wojny.

Pierwsza z trójki głównych bohaterów serialu – Lucy MacLean (Ella Purnell) – to właśnie jedna z takich szczęściar. Jako mieszkanka Krypty nr 33, wiedze dość bezstresowe życie, nie mając pojęcia o tym co wyrabia się na powierzchni. Dopiero atak bandytów na schron i uprowadzenie ojca Lucy, a zarazem Nadzorcy Krypty – Hanka MacLeana (Kyle MacLachlan) zmusza ją do opuszczenia bezpiecznego schronienia i wyjścia na Pustkowia, czyniąc zderzenie jej naiwności z twardymi realiami życia na powierzchni jedną z osi fabuły.
Drugi z protagonistów – Maximus (Aaron Moten), na zewnątrz spędził całe życie. To członek Bractwa Stali, paramilitarnej organizacji stylizowanej na zakon, która przemierza zrujnowane Stany w poszukiwaniu przedwojennej technologii, którą można by zawłaszczyć ocalić.
Ostatni z bohaterów – Cooper Howard lub po prostu Ghul (Walton Goggins), to zaś chodząca ofiara promieniowania radioaktywnego. To ostatnie dało mu długowieczność i odporność na obrażenia, zamieniając go jednocześnie w chodzącą maszkarę. Przed wojną znany aktor, od kilkuset lat przemierza Pustkowia jako łowca nagród.

“You will have to adapt.“
Jakkolwiek serialowy “Fallout” to odrębna opowieść, tocząca się wiele lat po wydarzeniach z gier (choć pojawiają się także rozliczne retrospekcje z czasów sprzed wojny), rzecz z niezwykłą czułością i uwagą podchodzi do estetyki i nastroju oryginału. Ten poruszał się w retro-futurystycznej stylistyce lat 50-tych, w ramach alternatywnej historii, w której tranzystory nigdy nie stały się tak popularne jak rury/lampy próżniowe. I to wszystko znajduje wyraz na ekranie.
Rekwizyty i scenografia, zwłaszcza odwzorowanie krypt i zamkniętych pomieszczeń – są pierwszorzędne. Wiernie przeniesiono nie tylko fallout’owe klasyki, jak stroje mieszkańców krypt, Pip-Boy, pancerz wspomagany T-60, pistolet 10 mm (Colt 6520) czy stimpacki, lecz również drobniejsze smaczki i detale – jak wygląd komputerów, systemów do otwierania wrót do schronu, czy nawet unoszących się do góry drzwi w kryptach. Gapienie się na to – to z perspektywy fana uniwersum – olbrzymia przyjemność, tym bardziej że takie smaczki i odwołania, jak np. stoisko z iguanami na patyku – pojawiają się tu co chwilę, a w tle co rusz przygrywają utwory znane z gier.
Pomarudzić można natomiast na miejscami zbytnią sterylność plenerów i powtarzające się plany, sprawiające wrażenie, jakby miejscem akcji była Pustynia Błędowska, a nie pół Kalifornii. Taka zasypana piaskiem osada jest ciekawa przy pierwszym spotkaniu, a powtarza się chyba z pięć razy. Na dodatek bohaterowie niemal wszędzie łażą na piechotę, ale wszystko co ciekawe zdaje się znajdować maksymalnie dzień-dwa drogi od siebie; w tym co najmniej trzy serialowe krypty.

Historia, choć niezbyt oryginalna, jest na tyle wciągająca, że trudno było mi przerywać oglądanie. Bohaterowie miejscami irytowali (szczególnie Lucy, ze swoją z wolną uchodzącą naiwnością), niemniej jakość akcji, bogactwo detali i odkrywanie tajemnic świata w 100% to rekompensowało. W serialowym “Fallout”, tak jak w grze, zwyczajnie chce się wiedzieć, co jest w następnej scenie/za najbliższym wzgórzem. Nawet elementy takie jak eksploracja opuszczonych miejscówek i lokacji przez protagonistów ma tu ten charakterystyczny, fallout’owy klimat.
Całkiem smaczny okazał się także humor i duża dawka groteskowej przemocy. Ten pierwszy wyraźnie dominuje nad powagą, sprawiając że całość niebezpiecznie balansuje na granicy “apokalipsy na wesoło”. Co nie bez znaczenia, dowcip kilkukrotnie zbliża się tu do rejonów z obszaru “po bandzie”, jakby dopiski do scenariusza robił Anders Thomas Jensen od “Jabłek Adama” (2005). O dziwo, nie psuje to jednak wrażeń, a nawet – paradoksalnie do mojego postrzegania serii – jakoś pasuje nastrojem do uniwersum. Analogicznie jest z brutalnością, której jest tu równie dużo. Wybuchające głowy, urwane kończyny czy odcinane palce – mogą co poniektórych razić, jednak trudno zaprzeczyć, że w serialu podano te “zabiegi” w typowo fallout’owy sposób.

“Everyone wants to save the world. They just disagree on how.”
Jakkolwiek zatem to nie jest mój “Fallout”, to – mimo wszystko – jest to naprawdę dobry “Fallout”, a z pewnością znacznie lepszy, niż można by się spodziewać po Amazonie. Jasne, to nie jest ten poziom, na który przy “Gwiezdnych Wojnach” wspiął się “Andor”, lecz równocześnie tytuł “najlepszej adaptacji gry komputerowej” nie należy już tak bezwzględnie do zeszłorocznego “The Last of Us” (2023). Nawet wziąwszy pod uwagę pewne wpadki scenarzystów, związane z kalendarium wydarzeń z serialu i gier (Shady Sands – to o tobie), całość udanie eksploruje uniwersum, w mojej ocenie broniąc się także przed widzami, którzy nie mieli okazji zapoznać się z grami.
Fajnie, że ten serial powstał. Oczekując na zapowiedziany już drugi sezon, gdybym musiał ocenić całość z perspektywy tylko tych ośmiu odcinków – postawiłbym co najmniej 7,5/10.