Zazwyczaj mam tak, że jak już się nasycę danym albumem, to potem wracam do niego bardzo rzadko. Z tego powodu od kilku dobrych lat nie chce mi się ponownie sięgać do wczesnych nagrań Pearl Jam czy Porcupine Tree, które zaliczyły u mnie dziesiątki tysięcy przesłuchań. Jest jednak płyta, która wymyka się tej regule, do której powracam regularnie i która od dobrych kilkunastu lat, niezmiennie wywołuje ciarki na plecach. Album doskonały, nieskończone źródło inspiracji, moje “dziesięć na dziesięć” i krążek który zabrałbym na bezludną wyspę (gdyby był tam prąd i nagłośnienie). Szanowni Państwo – przed Państwem – Pola Upadłych i ich klasyczne “Elizjum”.
Gdyby Fields of the Nephilim rozpadli się zaraz po drugiej płycie, pewnie nikt nie miałby im tego za złe, bo i tak zapisaliby się w annałach gotyckiego grania, ale zaraz po świetnie przyjętym “The Nephilim” (1988), Panowie – McCoy, Wisker, Pettitt, i 2x Wright – poszli za ciosem i zebrawszy wszystkie siły – zarejestrowali “Elizium”. Album z miejsca pozamiatał na scenie gatunkowej, a następnie doczłapał się do dwudziestej-drugiej pozycji na UK Albums Chart – co było gigantycznym sukcesem, wziąwszy pod uwagę rodzaj granej przez “Fieldsów” muzyki. W jednej z recenzji przeczytałem, że coś takiego mogliby nagrać “Floydzi”, gdyby wzięli się za gotyk i coś w tym jest. Granie zawarte na “Elizium” jest bardzo nastrojowe, miejscami oniryczne, raczej niezamierzenie przestrzenne (z braku dobrych dźwiękowców) i choć spójne stylistycznie, to na tyle zróżnicowane – że nawet przez moment nie wywołuje znużenia. Naprawdę czuć, że ktoś sobie tę płytę od początku do końca bardzo dobrze wymyślił. Próżno szukać tu jakichkolwiek “zapychaczy”.
Tekstowo oczywiście jest ponuro. Całość opowiada o przejściu przez Sumerię – krainę snu, w której dusze oczekują reinkarnacji do tytułowego – Elizjum – krainy życia ostatecznego, więc z pewnością nie jest to temat na niedzielne popołudnie. Jest ciężko, mrocznie, melancholijnie, a przebrnięcie przez rzecz w czasie ponurego wieczoru dostarcza odpowiednio mocnych wrażeń. To zresztą, jeden z tych zespołów, który instrumentalną wirtuozerię złożył na ołtarzu nastroju i rewelacyjnie na tym wyszedł (co nie znaczy, że nie ma tu popisów – warto wsłuchać się np. w świetną, stopniowo przyśpieszającą partię basu w “Submission”).

Otwierające album “For Her Light” jest jednym z krótszych i bardziej dynamicznych utworów na krążku, zatem dopiero “At the Gates of Silent Memory” konkretnie wprowadza w transowy klimat całości. Zaraz po nim dostajemy krótkie interludium z kolejnym, mocniejszym “łojeniem w bębny”, w postaci “(Paradise Regained)”, a potem do samego końca jest już znacznie spokojniej. “Submission” i “Sumerland” (What Dreams May Come) rozpędzają się bowiem tylko okresowo, tonąc w zgiełku, by zaraz na powrót wrócić do bardziej leniwych nut. Album wieńczą “Wail Of Sumer” i “And There Will Your Heart Be Also”. Przejście pomiędzy tymi utworami to bez wątpienia mój ulubiony mostek w historii całego rockowego grania – dlatego, gdy nie mam czasu wziąć się za całość płyty, zawsze zaliczam je w pakiecie. “And There Will Your Heart Be Also” – to zresztą również mój ulubiony kawałek na “Elizium”. Gdy “Wail…” płynnie wlewa się w “And There…” , a McCoy wyrzuca z siebie “we must suffer to free our pain…” – ech… Nie można obok tego przejść bez ciarek na plecach. Po prostu poezja.
To jedna z najlepszych i chyba także najbardziej niedocenionych płyt w historii cięższej muzyki rockowej – dojrzała, przemyślana, zagrana z pasją i pomysłem, którego pozazdrościć mogliby “Fieldsom” sami Floydzi czy Crimsoni. Rewelacja wykraczająca poza skalę 1-10 i “Dark Side of the Moon” gotyckiego rocka. Do słuchania obowiązkowo w nocy, przy zgaszonym świetle – najlepiej z słuchawkami na uszach, żeby nic nie rozpraszało. Prawdziwa muzyczna podróż.