“Gladiator II” (2024)

Karol Marks zgodził się niegdyś z tezą Hegla, że “wszystkie wielkie wydarzenia i postacie historyczne powtarzają się niejako dwukrotnie”, jednocześnie dodając od siebie, że za pierwszym razem jako tragedia, a za drugim razem jako farsa. I powyższe najlepiej wskazuje czym jest “Gladiator II” jako sequel wybitnego, osadzonego w antyku dramatu z 2000 r.

W tym lepszym “Weselu” Smarzowskiego, z 2004 r., “Dziadek” grany przez Wojciecha Skibińskiego pyta Wojnara, tj. Mariana Dziędziela – “Po jakie gówno żeś to auto kupowoł?!”. To samo w duchu – lecz oczywiście odpowiednio zmodyfikowane – pytanie zadałbym Ridleyowi Scottowi, gdybym kiedyś spotkał go w pobliskim Lidlu. “Rydlej, po jakie gówno, żeś kręcił ten film?” Oczywiście i ja, i Wy, zbłąkani na tej stronie wędrowcy – znamy odpowiedź na to chamskie zapytanie. Szeleści ona lub pobrzękuje od czasu do czasu w zakamarkach portfela, pozwalając na zakup przedmiotów codziennego zbytku.

Bazowanie na sentymencie faktycznie czasem działa. Niech spróbuje zaprzeczyć temu ten, kto dziesięć lat temu, pomimo złych przeczuć nie pognał do kina na nowe “Gwiezdne Wojny”, albo pyszczył, że “Top Gun: Maverick” (2022) się nie uda. “Gladiator II” też nie udaje, że próbuje być samodzielnym, niezależnym bytem – brak większych ambicji przejawiając już tytułem. Nawet wstęp poprzedzający pojawienie się napisu tytułowego złożony jest z kanonicznych scen z “jedynki”. W tle filmu przygrywają charakterystyczne motywy muzyczne (choć za ścieżkę dźwiękową odpowiada Harry Gregson-Williams, a nie Hans Zimmer), a bohaterowie co rusz odwołują się do dziedzictwa Maximusa, częściej niż raz rzucając bezpośrednimi nawiązaniami do pierwowzoru. Nie byłoby to niczym złym, gdyby ta historia miała jakiś sens i niosła ze sobą jakieś emocje, ale niestety najnowszy film Scotta zawodzi zasadniczo w każdym z tych aspektów.

Vae Victis

Pierwszy “Gladiator” to jeden z moich ulubionych filmów, pomimo że na poziomie nawet bardzo umownego realizmu historycznego, to ewidentna bzdura, leżąca po przeciwległym biegunie genialnego “Rzymu”. Sequel – w swobodnym podejściu do historii idzie znacznie dalej, a ci którzy nabijają się ze zamerykanizowanego “ejw sizar!” będą mieli tu festiwal używania[1]Zaiste urocza jest scena, w której generał Acacius, ustami wcielającego się w niego Pedro Pascala – podsumowuje zakończoną bitwę łacińskim “vae victis” i natychmiast tłumaczy to na właściwy dla całości filmu angielski – “woe to the conquered”/”biada zwyciężonym”.. Rzecz osadzona jest niby przeszło dwie dekady po śmierci Maximusa i Kommodusa, w czasach współpanowania rodzeństwa cesarzy, tj. Karakalli i Gety, lecz scenariuszem zdecydowanie bardziej rządzą prawa Hollywood, niż najbardziej ogólne nawet fakty historyczne. W zasadzie nic się tu nie zgadza, ci co pomarli – nadal żyją, istotne wydarzenia z tego okresu zostały zupełnie pominięte, a chronologia wydarzeń jest kompletnie zaburzona.

Fabuła koncentruje się wokół losów Hanno (Paul Mescal) – klasycznego przybłędy/sieroty, wiodącego szczęśliwe życie u boku wojowniczej żony – Arishat (Yuval Gonen), w jednym z ostatnich, niepodporządkowanych Rzymowi miast w Numidii. Niestety, antyczne imperium dość szybko postanawia się upomnieć o swoje i w bitwie przypominającej starożytny wariant desantu na Plaży Omaha, zdobywa osadę. Arishat ginie, a Hanno zostaje niewolnikiem i kipi gniewem względem zdobywcy miasta – generałowi Acaciusowi (Pedro Pascal). Młodzieńczą rządzę zemsty postanawia wykorzystać właściciel szkoły gladiatorów – Makrynus (Denzel Washington), próbujący wydeptać sobie w ten sposób drogę na szczyty władzy. Akurat trafia się okazja w postaci igrzysk zorganizowanych przez dwójkę szalonych braci – cezarów Karakallę (Fred Hechinger) i Getę (Joseph Quinn).

Brzmi cokolwiek znajomo? W tym miejscu kończą się materiały prasowe, zatem o tym co dalej czytacie do kolejnego nagłówka na własne ryzyko, choć nie powinno to być szczególnym zaskoczeniem.


SPOILER ALERT!


Otóż dość szybko okazuje się, że nasz Hanno, to tak naprawdę Lucjusz z “jedynki”, a zatem syn Lucilli (Connie Nielsen) i wnuk cesarza Marka Aureliusza, którego matka wysłała w podróż na drugi koniec świata, żeby uchronić go przed siepaczami, najpewniej z rodu Sewerów. I tu następuje ciekawy zwrot, bo Lucilla zapewnia syna, że jego prawdziwym, biologicznym ojcem był Maximus, a nie Lucjusz Werus. Młody oczywiście nie chce znać matki, która dla skomplikowania historii okazuje się być aktualnie żoną wspomnianego już Acaciusa i jednocześnie – ponownie (niektórzy niczego się nie uczą) spiskować przeciwko cezarom. Co się dzieje dalej – można się domyślić, niemniej opowieść jest bardzo hollywoodzka i w taki sam sposób przewidywalna.

“Gladiator II” (2024)

Vis et Honor

Powyższe, pomimo odtwórstwa nie brzmi pewnie jakoś dramatycznie źle – ale zaufajcie mi, całość zrealizowano bez smaku. W “jedynce” żony i synka Maximusa w ogóle nie było widać na ekranie, a mimo to widz czuł, że facet za nimi tęskni. Tak to było napisane i zagrane. “Gladiator II” zaś – choć bardzo próbuje (i to niestety widać, że aż za bardzo) – nie potrafi wywołać żadnych, zbliżonych emocji. Mescal nie ma grama charyzmy Russela Crowe’a i w swojej roli jest nieprzekonujący. W przeciwieństwie do poprzedniego protagonisty, nic zresztą nie uzasadnia, ani posiadanych przez niego umiejętności, ani pojawiających się nagle ciągotek do dowodzenia. Maximus był zaprawionym w boju generałem, Hanno jest uciekinierem znikąd – gdzie miał się tego wszystkiego nauczyć? Takich nielogiczności jest tu zresztą cała masa. Nikt nie przedstawia bohatera wkraczającego na arenę, a po chwili tłum skanduje jego imię. Skąd niby dowiedział się kim jest – z telegazety?

Równie słabo co Mescal, wypada też niezmienne sympatyczny Pedro Pascal, tu w roli Acaciusa. Zmęczony wojnami generał, zamiast kolejnych podbojów marzący o spędzeniu czasu z rodziną – ile razy już grana była ta nuta? Acasius w interpretacji Pascala to niestety trochę ciepła kluska, zmęczona, łatwo godząca się z losem, której zdecydowanie brakuje hardości starego wojaka. Na jego tle nieco lepiej wygląda dwójka nowych wariatów u władzy, tj. postacie Karakalii i Gety, jednak nie jest to występ na miarę Phoenixa jako Kommodusa. Temu ostatniego udało się stworzyć o wiele bardziej wielowymiarową rolę, podczas gdy popisy Hechingera i Quinna uderzają raczej w groteskę i “zwyczajne” szaleństwo w stylu Nerona czy Kaliguli.

Trudno mi w końcu zgodzić się z twierdzeniem, że Makrynus Denzela Washingtona aktorsko przyćmiewa resztę ekipy. Jest to może więcej niż poprawne, ale z pewnością nie “wybitne stare, dobre aktorstwo”. Postać Makrynusa jest po prostu najciekawsza na tle galerii tych wszystkich papierowych bohaterów wypełniających pierwszy i drugi plan, których odtwórcy nie potrafią ożywić. Jest w niej ambicja, jest spryt i determinacja oraz cynizm – co czyni ją najbardziej ludzką. Nie jestem przekonany, czy gdyby zamienić miejscami Washingtona z Pascalem – nie chwalilibyśmy tego ostatniego, a w przypadku pierwszego pisali o niewykorzystanym potencjale.

“Gladiator II” (2024)

What we do in life echoes in eternity

Niewykorzystany potencjał to zresztą termin – klucz dla całego “Gladiatora II”. Gregson-Williams to kompozytor pierwszej klasa, ale ścieżka dźwiękowa jest najlepsza tam gdzie nawiązuje do muzyki z pierwowzoru. Obfitujący w wydarzenia okres historyczny, to rewelacyjny podkład pod interesujący scenariusz, dający także możliwość powiedzenia czegoś o współczesności, lecz zamiast tego wybrano drogę wtórnego sequela-remake’u, pełnego absurdalnych i nierealistycznych psychologicznie motywów. Zebrano wielkie nazwiska, żeby to zagrać, jednak nie dano im żadnej możliwości wykazania się w temacie, kreśląc sceny i dialogi jak z CzataGPT. Nawet sceny walki na arenie i scenografia zawodzą, pomimo rozdętego budżetu, bo w przeciwieństwie do oryginału, całością rządzi tu już CGI. Pozwoliło to wprawdzie zrealizować twórcom pomysły na walkę z groteskowymi małpo-psami, bądź – teoretycznie epicką – scenę bitwy morskiej w Koloseum. Żadna z nich nie może jednak równać się np. z ikoniczną bitwą z rydwanami z pierwszego filmu.

Emocje zastąpił patos, a techniczne popisy – grafika komputerowa.

W rezultacie, z perspektywy fana “jedynki” “Gladiator II” jest rozczarowaniem. Tak samo czułem się kilka lat temu, gdy podreptałem na “Przebudzenie mocy” (2014), tyle że tu dodatkowo, tak mniej więcej w 3/4 długości zacząłem już ziewać i nerwowo patrzeć na zegarek, a to z perspektywy, bądź co bądź – akcyjniaka, rzecz niewybaczalna. Początkowo planowałem nawet dać mu oczko mniej, wrzucając go do szufladki z filmami, które ogląda się raz w życiu i nigdy do nich nie wraca – no ale tak źle to przecież nie jest. Jest Starożytny Rzym – wprawdzie pokiereszowany, niemniej zawsze; jest wysokobudżetowe, choć syntetyczne – widowisko. Gdyby oryginał nigdy nie powstał, pewnie oceniłbym go nieco wyżej.

Niech więc ma tę “piątkę” na szynach, w dziesięciopunktowej skali. Z litości.

“Gladiator II” (2024)
Jednym zdaniem:
Parodystyczny remake pierwszego "Gladiatora".
4.5
Nie warto

Przypisy:

Przypisy:
1 Zaiste urocza jest scena, w której generał Acacius, ustami wcielającego się w niego Pedro Pascala – podsumowuje zakończoną bitwę łacińskim “vae victis” i natychmiast tłumaczy to na właściwy dla całości filmu angielski – “woe to the conquered”/”biada zwyciężonym”.
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *