Gdy w połowie lat 90-tych, wraz z bratem mierzyliśmy się z “Gobliiins” po raz pierwszy, główną przeszkodą dla jej ukończenia był poziom trudności. Absurdalne i abstrakcyjne poczucie humoru, stojącego za produkcją – Pierre’a Gilhodesa – okazało się zbyt trudne do przeskoczenia dla kilkunastoletnich dzieciaków. Niemal dwie dekady później, kiedy mój poziom intelektualny był już niby nieco wyższy, gra wcale nie wydała mi się łatwiejsza, a do powyższego doszedł jeszcze archaiczny poziom wykonania całości, nie mający żadnych szans w starciu z nowoczesnymi, obszernymi fabularnie przygodówkami.
W rezultacie, gdy kiedyś po dniach zmagań zakończyłem rozgrywkę na czwartej “planszy” (widocznej na zrzucie ekranu poniżej), lecz miałem z tego autentyczną frajdę; tak teraz przeszedłem przez “Gobliiins” w jeden (za to długi) wieczór, ale bawiłem się przy nich co najwyżej przeciętnie – i to też, tak nie dalej – niż do połowy gry.
Tym razem, niespecjalnie mam ochotę szukać winy w sobie i dawać klasykowi[1]Którym omawiana produkcja niewątpliwie jest. sentymentalne fory. Zatem już na wstępie i bez znieczulenia – pomijając aspekt nostalgiczny, który zawsze jest w cenie – współcześnie oczywiście nie ma najmniejszego sensu w to grać.

Pretekst i wspominki
Zabawne intro zawiązujące opowieść, choć pozbawione dialogów i treściwe, stawia sprawy jasno – król zachowuje się jakby sfiksował, choć nie ze swojej winy. Czy stoi za tym brak ruchu, stres oraz dieta bogata w tłuszcze i cukry, czy wyłącznie zły czarnoksiężnik i czarna magia – nie wiadomo. Ważne, że królestwo jest w potrzebie, dlatego do akcji niezwłocznie muszą wyruszyć trzy dobre gobliny: spryciarz Dwayne, czarodziej Hooter i siłacz Bobo[2]W pierwotnej, oryginalnej wersji znani jako: Oops, Asgard i Ignatius.. Połączywszy siły, a w szczególności unikalne umiejętności, niewielcy protagoniści muszą wspólnie pokonać dwadzieścia dwie lokacje – “plansze”, by uratować króla, krainę i uniwersalne zasady moralne, które za dobro każą wynagradzać, a za zło karać (bez możliwości resocjalizacji).
W chwili gdy debiutowały pierwsze “Gobliny”, na rynku zdążyły zadomowić się już takie tytuły jak “Zak McKracken and the Alien Mindbenders” (1988), “Indiana Jones and the Last Crusade” (1989), czy “Loom” (1990); nie wspominając już nawet o “The Secret of Monkey Island” (1990). Najlepsze lata przygodówek były jeszcze przed nimi, lecz stojące za powyższymi produkcjami LucasArts niewątpliwie wyznaczyło już w gatunku pewne standardy budowania opowieści.
Szczęśliwie dla “Gobliiins” – w chwili spotkania z nimi, nie miałem pojęcia o powyższych. Rzecz z miejsca zauroczyła mnie więc i barwną, dowcipną grafiką, jak i pomysłem, który na siebie miała, będąc bodajże pierwszym przygodowym point & clickiem, z jakim się zetknąłem. Interfejs, choć już wówczas krytykowany – dla mnie był prosty i intuicyjny, a wyżej wskazana fabuła – podawana w absolutnie minimalistyczny sposób – wystarczająca[3]“Trzeba uratować króla” – stwierdziliśmy z bratem i to wystarczyło. “Jak trzeba, to trzeba, na cóż drążyć temat.”. Powyższe nie było raczej formą “ślepoty” na wady, czy bezgranicznego zachwytu (bo był to co najwyżej klasyczny “zachwyt 7/10”), a jedynie skutkiem braku wiedzy, że przygodówki można pisać inaczej i po prostu – lepiej.
W rezultacie jedynym problemem, jaki miałem wtedy z grą, był wspomniany na wstępie poziom trudności. Podkreślenia wymaga, że były to czasy “sprzed Internetu”, więc o solucjach, czy innych podpowiedziach można było tylko pomarzyć. Jak nie “wykminiłeś” sobie rozwiązania sam, to nie przeszedłeś dalej. Proste i brutalne.

Powrót i wyklinki
Dwadzieścia lat to szmat czasu, wszakże krótszy okres dzieli “Daggerfalla” (1996) i “Skyrima” (2012). Współcześnie “Gobliiins” biją już zatem po oczach i uszach, ale pod względem oprawy też jakoś szczególnie nie odpychają. Grafika ujdzie, nieco gorzej jest z udźwiękowieniem – lecz absolutnego dramatu tu nie ma[4]Warto dodać, że w pierwotnej, ogrywanej przeze mnie na Amidze wersji – dźwięku nie było niemal w ogóle – pomijając serie kliknięć, pisków i pierdnięć, wydobywających się z głośników.. Interfejsowi również może i sporo brakuje do ideału (rolą części wydzielonej w dole ekranu, jest oczywiście przede wszystkim redukcja wymagań sprzętowych produkcji), ale będąc zupełnie szczerym – widywałem znacznie gorsze. W okienku na dole wybieramy goblina, którym chcemy zadziałać, a kursorem myszy wskazujemy w jakim miejscu lub na jakim przedmiocie.
Intelektualnie sponiewierać potrafi natomiast nadal poziom zagadek. Przyznam, że podczas ogrywania całości – musiałem nawet kilka razy zerknąć do solucji, by nie poczuć się jak debil. “Gobliiins” są bowiem tak samo trudne, jak w poprzednim tysiącleciu. Powyższe nie jest oczywiście wynikiem pokrętności scenariusza, a skutkiem świadomego porzucenia przez twórców logiki na rzecz absurdalnego poczucia humoru. Wziąwszy pod uwagę, że dostajemy tu trzy postacie o różnych umiejętnościach (“Siłacz” wali z piąchy i dźwiga rzeczy, “Czarodziej” rzuca zaklęcia, a “Spryciarz” używa znajdowanych na planszy przedmiotów) oraz że poszczególne akcje trzeba wykonać właściwym goblinem, jak również fakt, że bywają one dość złożone, a znaczenie ma często nie tylko zachowanie stosownego tempa czynności, lecz również stanięcie po odpowiedniej stronie obiektu, na którym dokonujemy akcji – otrzymujemy naprawdę “hardkorową” przygodówkę. Jakby tego było mało, w “Gobliiins” nie można posługiwać się metodą prób i błędów, bo w grze wprowadzono “pasek życia”, który skraca się po każdej, niewłaściwie wykonanej czynności, a jego wyczerpanie skutkuje koniecznością rozpoczynania przygody od początku. Na dobrą sprawę, nie ma tu nawet systemu zapisu rozgrywki, a jedynie kody – które odblokowują poszczególne plansze. Szczęśliwie – konstrukcja gry opiera się właśnie na pokonywaniu pojedynczych, zajmujących cały ekran lokacji. Aby przejść dalej, trzeba więc poradzić sobie z ograniczoną serią zagadek, co niewątpliwie ułatwia zabawę, tym bardziej że nasze gobliny poruszają się dość wolno i ślamazarnie.
Całość jest zatem wymagająca i staroświecka. Nie oferuje przy tym, ani takiego ładunku humoru – jakiego można by oczekiwać po tytule opartym na dowcipach (w stu procentach – sytuacyjnych), ani tym bardziej – głębi (nie tylko fabularnej, bo ta tu jest tylko marnym pretekstem dla pokonywania kolejnych łamigłówek).

Podsumowanie
Pakuję się w takie starocie zupełnie świadomie, zwyczajnie lubiąc pradawne gierki. Nie przeszkadza mi koślawa, mało szczegółowa grafika, czy dźwięk w midi. Niemniej jednak od przygodówki wymagam nie tylko wyzwania intelektualnego, lecz także interesującej treści. “Gobliiins” tego pierwszego niewątpliwie dostarcza, choć jak wskazałem powyżej – w mało uczciwy sposób, natomiast drugiego jest niemal wyłącznie pozbawiona. Co gorsza, to co bawiło “za dzieciaka”, współcześnie nie jest w stanie nawet poruszyć kącikami ust. Stąd też, długimi momentami męczyłem się z nią okrutnie. I gdyby nie zasada – “jak zacząłem, to gram do końca” (mojego, albo jej) – pewnie porzuciłbym rzecz gdzieś w połowie.
W rezultacie – nie polecam. Może dla kogoś omawiana produkcja będzie mieć wartość sentymentalną (dla mnie zresztą powrót do “Gobliiins” też miał przede wszystkim charakter wycieczki w przeszłość), ale współcześnie nie ma tu już czego szukać. Całość raczej frustruje i niczym nie jest w stanie powyższego zrekompensować.
Przypisy:
⇧1 | Którym omawiana produkcja niewątpliwie jest. |
---|---|
⇧2 | W pierwotnej, oryginalnej wersji znani jako: Oops, Asgard i Ignatius. |
⇧3 | “Trzeba uratować króla” – stwierdziliśmy z bratem i to wystarczyło. “Jak trzeba, to trzeba, na cóż drążyć temat.” |
⇧4 | Warto dodać, że w pierwotnej, ogrywanej przeze mnie na Amidze wersji – dźwięku nie było niemal w ogóle – pomijając serie kliknięć, pisków i pierdnięć, wydobywających się z głośników. |