Przy okazji recenzji “Ostatniego Jedi” stwierdziłem, że gdyby disnejowskie “Star Wars” miały wyglądać tak, że raz dostajemy Avengersów w świecie “Gwiezdnych Wojen”, a raz przyzwoity film dla fanów, wcale bym się nie obraził i rokrocznie posłusznie latał do kina (w czasie krótszym niż 12 parseków). Po zapoznaniu się z najnowszą odsłoną gwiezdnowojennych “historii” mam ten komfort, że nie muszę zmieniać zdania. “Han Solo” nie jest może pozytywnym zaskoczeniem na miarę rewelacyjnego “Łotra 1”, ale po raz wtóry udowadnia, że prawdziwa “moc” uniwersum wykreowanego przez George’a Lucasa znajduje się daleko poza “ponumerowanymi” epizodami sagi.
Historia najsłynniejszego przemytnika galaktyki nie miała łatwej drogi na ekrany kin. Zmiany reżyserów, modyfikacje scenariusza, fale hejtu fanów krytykujących każdą decyzję ekipy produkcyjnej i przede wszystkim, ciągle powracające – całkiem uzasadnione – pytanie “po co kręcić kolejny film, którego zakończenie jest z góry znane?” – nie rokowały zbyt dobrze. Gdy do powyższego doszły jeszcze plotki o tym, że odtwórca głównej roli nie radzi sobie z jej ciężarem i musi brać lekcje aktorstwa (!), wydawało się, że w najlepszym wypadku wyjdzie z tego ledwie strawny przeciętniak, a w najgorszym – nic nie wyjdzie w ogóle, bo projekt, wraz z całą ideą spin-offów trafi do kosza. Szczęśliwie, plan ratunkowy obejmujący: zaangażowanie Rona Howarda[1]Reżysera m.in. “Pięknego umysłu” i “Wyścigu”., zorganizowanie “dokrętek” i ponownego montażu całości – zadziałał w 100%. “Han Solo” nie tylko został uratowany, ale i…
“You will bring Captain Solo and the Wookiee to me”
… okazał się całkiem sprawnym kinem przygodowym, osadzonym w realiach uniwersum “Gwiezdnych Wojen”.
Protagonistę poznajemy na Korelii – planecie stoczniowej, która jest równie gościnnym i przyjaznym miejscem, jak Nowa Hutą nocą, by następnie towarzyszyć mu w toku późniejszej aktywności… “zawodowej”. Obserwujemy więc, jak Han wraz z ukochaną próbuje wydostać się z ponurego matecznika w szeroki świat, jak zaciąga się do armii Imperium i jak z niej dezerteruje, poznając tak swoje powołanie (czytaj – “bycie łajdakiem o złotym sercu”), jak i Chewbaccę (to się zbiega – serio), by w końcu zdobyć najszybszą i najbardziej kultową kosmiczną gablotę w galaktyce.
Całość, praktycznie od pierwszej do ostatniej minuty wypakowana jest bezkompromisową akcją nie pozwalającą na chwilę odpoczynku. Widzimy Hana uciekającego ulicami Korelii, by pięć minut później zobaczyć go w bitwie o Mimban, a kolejne kilka minut dalej – próbującego dokonać pierwszego awanturniczego skoku na pociąg przemierzający Vandor-1. I cóż zatem z tego, że wiemy do jakiego finału zmierza ta historia, kiedy podróż do niego jest tak dobra? Tu i ówdzie pojawiają się nawiązania do filmów z serii lub klasyków kina w ogóle, a szeroki uśmiech nie schodzi z ust generalnie przez cały seans (grożąc jakimś groźnym paraliżem twarzy).
Duża w tym zasługa ekipy aktorskiej, bo naprawdę – prawie wszyscy dają radę. Sprawdza się i Alden Ehrenreich w roli Solo, co do którego było tyle obaw (rewelacja – nie wyobrażam sobie nikogo lepszego w tej roli), i cała druga linia ze świetnymi – Harrelsonem w roli Tobiasa Becketa i Donaldem Gloverem w roli młodego Lando Calrissian. Ciężko mi natomiast oceniać występ Emilii Clarke i Paula Betanny’ego, bo mam wrażenie, że skrępowani kiepsko rozpisanym dla nich scenariuszem (o czym dalej), nie mieli zbyt szerokiego pola do popisu. Krytykowanie ich tu więc byłoby cokolwiek niesprawiedliwe, bo to nie jest przypadek Rose z “Ostatniego Jedi”, która nie dość, że była kiepską postacią, to jeszcze absolutnie fatalnie zagraną.
“Never tell me the odds!”
Nie jest oczywiście tak, że film nie ma żadnych problemów. Przede wszystkim sama narracja jest momentami nieco zbyt chaotyczna (widać, że ktoś to ratował, aczkolwiek zrobił to naprawdę rzetelnie), niektórym wątkom poświęca się za dużo uwagi, natomiast innym zdecydowanie za mało. Przyznam, że bardzo liczyłem na pokazanie trochę większego wycinka życia Solo na Korelii, a następnie służby w Imperium, a zebrany materiał na ten temat nie przekracza dwudziestu minut.
Rozczarowują też niektóre postacie. Dryden Vos (Betanny) jako główny antagonista jest tak archetypicznym oprychem z uniwersum “Star Wars”, że aż nudnym, natomiast potencjał ukochanej Hana – Qi’ry (Clarke) został kompletnie zmarnowany. Owszem, konstrukcja opowieści niezbyt sprzyjała daniu jej szerokiego pola do popisu, lecz z pewnością można z tego było wyciągnąć znacznie więcej, niż postać, która przez 95% czasu nie ma nic do powiedzenia i tylko się uśmiecha. Tym bardziej – że jak okazuje się w końcówce – dziewczyna ma naprawdę mroczną i interesującą tajemnicę, sprawiającą, że serce aż krzyczy: “dajcie ciąg dalszy lub choć pokażcie jak do tego doszło!”
I had a bad feeling about this, but…
Nie mam złudzeń, że “Han Solo” nie przypadnie do gustu wszystkim. Nie ma tu walki na miecze świetlne, Jedi, mocy, epickich starć na lądzie i w kosmosie, czy tysiąca kolorowych planet (postindustrialny klimat Korelii jeszcze daje radę, ale potem to już tylko lód, błoto, góry i pustynia). Dzieło Howarda to w gruncie rzeczy wysokobudżetowa awanturniczo-westernowa opowieść w stylu nieodżałowanego “Firefly”, tyle że wrzucony w realia “Gwiezdnych Wojen”. Sam też nie sądzę zresztą, by opowieść o młodości kapitana Sokoła Millenium została mi w głowie na dłużej, ale z pewnością – podobnie jak do “Łotra 1”, będę do niej wracał, bo na te dwie godziny z hakiem pozwoliła mi zapomnieć o świecie za oknem.
PS: Byłbym zapomniał – duży kciuk w górę należy się także twórcom za postać z podróżującej z Lando “droidki” – L3-37 – wyposażonej w specyficzną, feministyczną osobowość, która jest niezłym materiałem do żartów z lewicowego dyskursu. To takie niepopularne w dzisiejszych czasach.
Przypisy:
⇧1 | Reżysera m.in. “Pięknego umysłu” i “Wyścigu”. |
---|