Żyjemy w epoce seriali. Co roku wychodzi ich kilkaset i trzeba naprawdę „robić to dobrze”, żeby nie tylko przebić się z tematem do szerokiej publiczności, ale jeszcze utrzymać jej zainteresowanie przez kilka dobrych lat. Obok kompletnych niewypałów, rzetelnie odrobionych lekcji i małych arcydzieł, na rynku kultury funkcjonują też seriale – „zjawiska”, które wymykają się prostym klasyfikacjom. Do tej pory myślałem w takich kategoriach wyłącznie o megapopularnych – „Grze o Tron” czy „Stranger Things”, lecz po zaliczeniu ostatniego sezonu „Homeland”, nie mam wątpliwości, że powyższe grono wymaga poszerzenia.
Choć bowiem „Homeland” nigdy nie miał budżetu ani widowni porównywalnych z wyżej wymienionymi superprodukcjami – przez dziewięć lat, jak żadne inne dzieło małego ekranu, potrafił umiejętnie podtrzymywać zainteresowanie sobą przez podejmowanie aktualnych tematów politycznych. Co nie bez znaczenia – robił to w na tyle niebanalny sposób, że nierzadko zdarzało mu się trafiać na pierwsze strony gazet lub do bieżącego dyskursu politycznego. Działo się tak wtedy, gdy pokazywał współczesną wojnę toczoną zarówno za pomocą mediów społecznościowych, jak i dronów, a także wtedy gdy zwracał uwagę na zagrożenia dla demokracji, wynikające z samej jej istoty.
Jednocześnie – przez cały ten czas – pozostawał przede wszystkim wciągającą, dobrze zrealizowaną opowieścią sensacyjną. Telewizyjnie uproszczoną, nierzadko też absurdalną, lecz niezmiennie solidną i trzymającą w napięciu.
Kręgosłupem rozpisanej na osiem sezonów i dziewięćdziesiąt sześć godzinnych odcinków opowieści, są losy agentki CIA – Carrie Mathison (wzorcowo zagranej przez Claire Danes) i jej mentora – Saula Berensona (jeszcze lepszy – Mandy Patinkin). Poznajemy ich w chwili, gdy od jednego z informatorów otrzymują cynk, że Al-Ka’idzie udało się „odwrócić” jednego z amerykańskich żołnierzy w celu przeprowadzenia ataku na terytorium Stanów Zjednoczonych. Tymczasem oddział Delta Force uwalnia z kilkuletniej niewoli Nicolasa Brody’ego (Damiana Lewis), żołnierza Amerykańskiej Piechoty Morskiej, który rzekomo zaginął w 2003 roku podczas misji w Iraku. Puzzle w głowie Claire zaczynają powoli układać się w całość.
Ponieważ pociągnięcie takiej historii w atrakcyjny sposób przez niemalże sto godzin byłoby nadzwyczaj trudne lub wręcz niemożliwe, ażeby niczego nie zdradzać, dodam tylko że w pewnym momencie wątek Brody’ego zostaje zręcznie zakończony, a całość wchodzi w tryb, w którym każdy sezon opowiada odrębną historię. Robi się wówczas jeszcze bardziej międzynarodowo. Akcja skacze od Bliskiego Wschodu, przez Berlin, aż po Moskwę, koncentrując się wokół problemów, z którymi faktyczne wywiady mierzą się na co dzień. Protagoniści zmuszeni są zatem konfrontować się z coraz bardziej zaawansowanymi formami terroryzmu i działaniami tak obcej agentury, jak i skutkami wewnętrznych rozgrywek i ambicji pomiędzy służbami i agencjami.
Co istotne, pomimo ekstremalnego obciążenia rozmaitymi, globalnymi fuck-up’ami – bohaterowie serialu nie przestają być ludźmi z krwi i kości. Owszem, centralna postać – Carrie – choć obciążona schorzeniem, które w zasadzie powinno wykluczyć ją ze służby w wywiadzie – mogłaby swoimi losami obdarzyć dziesięć innych osób, lecz w żadnym momencie nawet nie zaczyna sprawiać wrażenia, że jest nadczłowiekiem czy geniuszem. Powiem więcej – zdarza się, że jej rozumowanie jest wręcz głupie i denerwujące, a postępowanie niesłuszne czy niesprawiedliwe. Inni bohaterowie też mają tu swoje (mnogie) wady, popełniają rozliczne błędy, a nieraz zdarza im się po prostu przegrać. To chyba pierwszy serial, w którym w finale sezonu terrorystom udaje się wygrać, a wrogiemu wywiadowi osiągnąć swoje cele, podczas gdy protagoniści mogą tylko bezczynnie patrzyć na śmierć najbliższych. Nie warto się zatem za niego brać, jeżeli szukacie w seansach telewizyjnych czegoś w rodzaju „moralnej satysfakcji”.

Ale nie tylko losami pozytywnych bohaterów „Homeland” stoi, bo jego atutem jest też siła antagonistów. Gdy spoglądamy na nich z perspektywy ośmiu sezonów, trudno dopatrzyć się tu osób jednoznacznie czarnych charakterów, stanowiących tylko pretekst dla fabuły, jak to ma miejsce w 9/10 tego typu seriali. Zdarza się tu zresztą, że „naczelny badass” z jednego z sezonów, facet odpowiedzialny za prawdziwą masakrę, staje ramie w ramie po stronie tych, których próbował z zimną krwią zamordować. Pod tym względem „Homeland” jest prawdziwą opowieściach o ludziach, którzy po prostu grają dla swojej drużyny, próbując różnymi środkami osiągnąć założone polityczne cele.
Oczywiście nie jest tak, że scenariusz poszczególnych sezonów jest równie atrakcyjny i zawsze stoi na najwyższym poziomie. Twórcom serialu zdarza się przynudzać lub nawet zabrnąć w fabularną ślepą uliczkę. Taki stan rzeczy nie trwa jednak zazwyczaj długo, bo scenarzyści zazwyczaj szybko wyczuwają, że „przegięli” i trzeba coś wyciąć z głównej linii wydarzeń, żeby nie stracić zainteresowania widzów. W rezultacie – nie tylko z perspektywy całości – warto zatem przemęczyć się z nadmiernym rozbudowaniem wątków rodziny Brody’ego w pierwszych sezonach; rodzinnymi czy małżeńskimi problemami, odpowiednio – Carrie i Saula; a także wątkami Quinna na których interesujące pociągnięcie w pewnej chwili zupełnie stracono pomysł.
Ostatecznie jako domknięta opowieść „Homeland” trzyma bowiem wysoki poziom nad wyraz stabilnie. Pojedyncze zgrzyty i niedorzeczności nie psują zabawy z obserwowania rozwoju historii, a nawet jeżeli wkurzamy się na Carrie i na jej działania (a wkurzamy się zasadniczo bez przerwy), to paradoksalnie tylko dodaje to całości pełniejszego smaku. Bez jej słabości, wad i porażek, rzecz byłaby „tylko” dobrze napisanym thriller politycznym.
Dlatego, polecam – bezwzględnie polecam, uczciwie ostrzegając jednocześnie, że serial wymaga pewnego skupienia.
PS. Przysłowiową „wisienką na torcie” pozostaje dla mnie bardzo udane zakończenie ostatniej serii, spinające klamrą wydarzenia z wszystkich ośmiu sezonów i nie pozostawiające złudzeń, że warto było w „Homeland” wsiąknąć na to niemalże sto godzin.