Znacie mnie – możecie kwestionować mój gust, trzeźwość osądu i obiektywizm, ale nie to, że giereczki kocham jak życie. Miłość ta trwa od lat i jest bezwarunkowa (co do zasady), lecz nawet wśród tych pereł miodu trafiają się wieprze dziegciu (czy jakoś tak…), które rzucają ponury cień na całą branżę, jak Jarosław Kaczyński na polską politykę. I jednym z takich cieni jest niestety i bez wątpienia – bohater niniejszego tekstu.
Nie będę Was oszukiwał. Niniejsza recenzja to owoc refleksji – “jaka jest najgorsza gra, w którą grałem w ostatnich dziesięciu latach?” – i szybkiego rozstrzygnięcia dylematu: “Gobliiins 4” (2009) czy “Journey to the Center of the Earth” (2003). Lubię przygodówki, a dodatkowo – z powodu schorzenia opisanego we wstępie – rzadko muszę się zmuszać do grania, a tu niestety musiałem i to niemalże od samego początku. Dodam, że po rzecz sięgnąłem wyłącznie dlatego, że swego czasu wylądowała na krążku w mam-nadzieję-że-jeszcze-nie-“nieodżałowanym” CD-ACTION.

Tak bardzo zła historia
Zacznijmy od tego, że wbrew tytułowi i oczywistym inspiracjom (miejsce akcji, pomysł na otoczenie, etc.) – gra ma niewiele wspólnego z popularną powieścią Juliusza Verne’a o tym samym tytule.
Bohaterką “Journey to the Center of the Earth”, znanej nad Wisłą także pod tytułem “Podróż do wnętrza ziemi” jest Ariane. To młoda dziennikarka z zacięciem fotograficznym, więc jak zapewne się domyślacie – nic dobrego nie można się po niej spodziewać. Pewnie mógłbym jakoś bardziej twórczo opisać jej charakter, ale akurat przy tej grze średnio mi się chce, więc ograniczę się do napomknięcia, że to takie połączenie naiwnej dziewczyny i tępej “korposuczy”. O tym czy jest bardziej tą pierwszą czy drugą, poniekąd możemy zdecydować sami. Na końcu rozgrywki – niezależnie od wcześniejszych perypetii (bo na pewno nie wyborów) – możemy bowiem wybrać jedno z dwóch “zakończeń” całej historii.
Ta ostatnia, to obok “świata przedstawionego” – najsłabszy element gry, grzebiący pozostałe jej aspekty pod zwałami cyfrowego gruzu. Całość zaczyna się jeszcze dość ciekawie – od wypadku śmigłowca na Islandii i oczywiście “odkrycia” przejścia prowadzącego do “wnętrza ziemi”, ale – jak dla mnie – traci zdolność przykuwania do monitora jeszcze przed dotarciem protagonistki do jedynego miasta w grze. Rzecz w tym, że pomimo sporego potencjału (tajemnica, odkrywanie nieznanego i takie tam) opowieść nie porywa. Już sama główna bohaterka jest nudna i nijaka, a postacie niezależne jeszcze gorsze. Nie zapamiętałem absolutnie nikogo, a wierzcie mi, że o NPCach w grach mógłbym napisać dziesięciotomową monografię. Motywacje poszczególnych postaci są naiwne i nieprzekonujące, a jednocześnie nazbyt oszczędnie nakreślone. Słaba i liniowa intryga nie mobilizuje zatem do odkrywania kolejnych zagadek.
Kupy nie trzyma się również tło opowiadanej historii stanowiąc ciężkostrawny miszmasz różnorakich pomysłów. Wnętrze ziemi oferuje bowiem vernowskie atrakcje takie jak: wielkie grzyby, dinozaury, czy olbrzymy oraz połączenie współczesnej technologii z jakimś osobliwym quasi steampunkiem. U góry z nieznanych przyczyn świeci coś w rodzaju całkiem typowego “słońca”, a komputer protagonistki najwyraźniej w jakiś cudowny sposób łączy się z Internetem. Dodatkowo to wszystko upchnięte jest na stosunkowo niewielkiej, ale nadzwyczaj zróżnicowanej klimatycznie przestrzeni, bo zaraz obok siebie funkcjonują pustynia, dżungla i grzybowy las. Jasne to tylko gra i zmyślona opowieść o cudownym świecie, jednak nawet w XIX-wiecznym ujęciu Verne’a było w tym więcej logiki i sensu, niż tutaj. Być może zresztą właśnie tego, “klasycznego” ujęcia należało się trzymać, bo tu jest tylko pomieszanie z poplątaniem.

Przeciętnie złe pozostałe rzeczy
Oprawa “Journey to the Center of the Earth” to połączenie statycznych, prerenderowanych teł i trójwymiarowych postaci. Rzecz nie jest może absolutnie brzydka (jak na swoje siedemnaście lat), lecz lokacje wyglądają bardziej jak tanie tekturowe dekoracje, niż rzeczywiste miejscówki. Dodatkowo są mało ciekawe i wydają się cokolwiek pustawe. Najmocniej widać to w “mieście”, którego mieszkańców moglibyście policzyć na palcach jednej dłoni, nawet jakbyście lubili po pijaku bawić się siekierą. Niestety, nie lepiej jest z samymi postaciami (może dlatego ich tak mało), które poruszają się z charakterystycznym, sztywnym wdziękiem wozu z węglem. Całość jest też dodatkowo trochę nieczytelna i na pewno nie ułatwia odnajdywania przedmiotów kluczowych do pchnięcia opowieści do przodu.
Dźwięk… powiedzmy, że po prostu jest. Dubbing jest poprawny – mierząc według standardów polskiej telewizji publicznej, a pojawiająca się z rzadka muzyka raczej nie przeszkadza. Nie chciałbym przy tym, żebyście to uznali za jakikolwiek atut, zatem dowalę ekipie dźwiękowców i kompozytorowi stwierdzeniem, że “oprawa audio mimo wszystko idealnie pasuje do poziomu całości”.
Jak najbardziej poprawne są za to zagadki i stawiane przez grę wyzwania, które nie wymagają od człowieka chociażby “przeklikiwania” wszystkiego na wszystkim i miotania się od postaci do postaci. Rzecz ma dzięki temu całkiem sensownie wyważony poziom trudności. Owszem, bywa że trzeba dłużej nad czymś pomyśleć, lecz nie do granic zniechęcenia własną bezsilnością. Szkoda zatem, że nie ubrano zastosowanych mechanik w choćby odrobinę ciekawszą opowieść.
Podsumowanie
I to tyle co mam do powiedzenia na temat “Journey to the Center of the Earth”.
Każde zdanie więcej byłoby stratą czasu, a już tego który zmarnowałem na jej ukończenie nikt mi nie odda.