Nie uwierzycie co mi się przytrafiło wczoraj w nocy.
Ostatnio sporo czasu spędzam za kółkiem – piątek, świątek, sobota czy niedziela kursując z barszczem i uszkami po krawędziach małopolsko-śląskiego trójkąta śmierci: Kraków – Żywiec – Bielsko-Biała. „Zakopiankę” znam już dzięki temu lepiej, niż Tomasz Hajto zwycięski skład Kaiserslautern z meczu z Bayernem w sezonie 97/98. A w każdym razie na tyle, że gdy ostatnio zdarzyło mi się nieszczęśliwie zasnąć za kierownicą, jeszcze przed wyjazdem z Krakowa na obwodnicę, to po trzech godzinach drzemki obudziłem się na parkingu w Korbielowie, w nawet niedraśniętym samochodzie. Lubię myśleć, że duża w tym zasługa tego, że od kiedy mam prawko – jeżdżę bardzo przepisowo i bezpiecznie. Przed pasami obowiązkowo zwalniam, przed warunkowym zawsze się zatrzymuję. Jak jest ograniczenie do 90 km/h, to jadę równo 90 km/h, jak w zabudowanym jest 50 km/h, to nigdy nie przekraczam 60 km/h, itd.
Wczoraj znowu byłem w trasie. Pogoda oczywiście, jak pod dupą psa. Piździ jakimś gównem, ni to śniegiem, ni to deszczem, jakby w Polsce istniał jeszcze czwarty stan skupienia. Widoczność niemalże zerowa, tak że teraz wiem, jak czuła się moja babcia po 10 latach leczenia zaćmy na NFZ. No, ale nic. Jadę sobie bardzo nieśpiesznie, bo już dawno zjechałem z pustawej o tej porze „Zakopianki” i akurat wyjeżdżam z Budzowa. Powoli zaczynają się te wszystkie małe miejscowości o nazwach, które wymyślił zapewne jakiś wyjątkowo złośliwy logopeda albo Andrzej Sapkowski (“Zembrzyce” – przecież to brzmi jak nazwa potworów, które Geralt ubił na bagnach koło Wyzimy). Wkoło zatem generalnie ciemno i głucho, na zewnątrz ani żywej duszy, więc krasnoludki spokojnie mogą szczać chłopom do mleka.
Aż tu nagle przy drodze wyrasta mi jakaś postać. Wysoka, szczupła, odziana w czarny garnitur i modny kapelusz tego samego koloru, pewnie po to, żeby ją można było łatwiej wypatrzyć w środku nocy. Stoi przy drodze i lekko macha dłonią, jakby się bardziej witała z ciemnością, zainspirowana popularną piosenką Simon & Garfunkel, niż łapała stopa na środku małopolskiego zadupia. W pierwszej chwili pomyślałem – bez kitu, nie zatrzymuję się, bo to pewnie znowu jakiś ekshibicjonista, albo inny zboczeniec i będzie mi pokazywał fiuta przez całą drogę do Żywca. Z drugiej strony – środek nocy; w grudniu były święta Bożego Narodzenia, a w kwietniu Wielkanoc; noworoczne postanowienie, że będę starał się być trochę mniejszym skurwielem, jeśli bliźni czymś nie sprowokuje. No i samotny nieznajomy na odludziu, no i nowy taryfikator mandatów, który penalizuje rozjeżdżanie pieszych (załatano dotychczasową lukę w przepisach).
Zdjąłem zatem nogę z gazu.
I tak chyba zresztą nie miałem wyboru, bo postać, jakby wyczuwając moje wahanie, wyskoczyła nagle na środek ulicy, żeby mi pomóc podjąć jedyną właściwą decyzję. Machnęła mi tylko w podzięce dłonią, obiegła samochód i naraz pakuje się z przodu na fotel pasażera. Przyglądam się jej bacznie, żeby utrwalić sobie w mózgu wizerunek człowieka, który być może ubije mnie w nocy, pośrodku tej dziczy, a tu nagle okazuje się, że to żaden dewiant, ni morderca, a sam Jego Ekscelencja Pan Janusz Korwin-Mikke!
Muszka pod szyją, wąs zakręcony, świdrująco-liberalne spojrzenie. Mógłbym jeszcze mieć wątpliwości, ale szybko rozwiewa je burknięciem – “Na co się Pan gapi? Zabierzże mnie Pan gdzieś, gdzie można złapać taksówkę, która nie żre owsa! Zapłacę”. No to ruszam nieśmiało, wciąż zszokowany tym spotkaniem pośrodku niczego, lecz w duchu nawet się z niego cieszę, bo powoli znowu zaczynała ogarniać mnie senność, a nie miałem czasu na kolejny nocny powrót z Korbielowa.
Na początku rozmowa niezbyt się klei, bo Pan Janusz jest czymś wyraźnie wkurwiony. Gdy próbuję go zagadać, co robi na takim zadupiu i pozwalam sobie na drobne żarciko-pytanie, czy mieli jakiś kongres partyjny w Gminnym Centrum Kultury i Czytelnictwa w Zembrzycach, spogląda na mnie z taką miną, jakbym co najmniej oświadczył, że kobiety powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni. Potem jednak trochę się odpręża i przez następne kilka kilometrów trasy poświęcamy się typowym liberalnym small talkom o tym że za Hitlera były niższe podatki; że wszystko powinno być prywatne, a lenie powinny zdechnąć pod płotem; że moja kuzynka tu mieszka i może ją kojarzy, bo chodziła na konwenty Konfederacji, a mimo młodego wieku ma naprawdę rzetelnie rozwinięte płuca; że też go bardzo popierałem gdy miałem 14 lat, ale potem przyszedł kryzys gospodarczy i okazało się, że jestem uczulony na szczaw, mirabelki i kradzione ziemniaki, itd.
Zasadniczo wszystko przebiega bez zakłóceń, aż przychodzi mi skręcić w lewo, na Suchą Beskidzką. Cykam kierunkowskaz i cierpliwie czekam, bo z jednej i z drugiej strony główną ciągnie sznur samochodów. Zjeżdżam ładnie z podporządkowanej i powoli rozpędzam się do przepisowej prędkości, a Pan Janusz w odpowiedzi tylko lekko uśmiecha się pod wąsem i niby do siebie mruczy: „Tak czułem, że debil.”
Trochę zgłupiałem, bo choć wiem, że Pan Janusz nigdy w lewo nawet nie spojrzał (dlatego po tej stronie zawsze sadzają mu Sośnierza i Berkowicza, żeby go nawet nie kusiło), ale nie sądziłem, że ubodzie go taka drobnostka i w ten radykalny sposób przejdziemy na „ty”.
– Ale że co? – pytam asekuracyjnie.
– Po co Panu był ten kierunkowskaz? – odpowiada pytaniem, ciągle jeszcze żywo wzburzony moim zachowaniem.
– No bo… przepisy ruchu drogowego nakazują… – pocę się jak typowy warszawski urzędnik przed Komisją Weryfikacyjną.
– A co Pan kurwa jest ru-ru-rurkowiec?! – krzyczy Pan Janusz. – Jak Panu rzucę patyk, to też Pan pobiegnie aportować?!
Może i wdałbym się w dalsze dyskusje, że rurkowce z obiektywnych przyczyn nie aportują, ale Pan Janusz nie daje mi już dojść do głosu i zaczyna:
– Bez urazy, ale prowadzisz Pan ten samochód jak jakaś pizda i to za przeproszeniem – lewacka. Droga szeroka i pusta, a Pan jedziesz jak babka na majówkę – uśmiecha się pogardliwie.
– Bo ograniczenie prędkości… – wtrącam nieśmiało.
– Proszę Pana, wolny człowiek nie ma takich ograniczeń, tylko żwawo i bezpiecznie pędzi do przodu. W Turcji, proszę Pana, jeździ się tylko na klakson, a jest tam mniej wypadków w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców, niż w Polsce. Ludzie zawsze umierali za kółkiem, a piesi na pasach. Wcześniej rozjeżdżało się ich rydwanami, potem podkutymi końmi, a teraz samochodami. Widział Pan kiedyś prosię rozjechane rydwanem? Na Podlasiu czasem można jeszcze spotkać i nikt nad tym nie biadoli. Bo ten cykl życia i śmierci, proszę Pana trwa już tak długo, że ludzie powinni się do tego już dawno przyzwyczaić. Zresztą śmierć w samochodzie to też nic strasznego, bo człowiek, który umiera w wypadku za kierownicą, czyli z bronią w ręku, od razu idzie do Walhalli.
Gdy Pan Janusz zaczerpuje tchu po wywodzie, próbuję mu jeszcze jakoś się wytłumaczyć, że ślisko, że zakręty, że można tę trasę pomylić z kolejką „Polski Ład” w Energylandii, ale mój rozmówca naraz mi wyjaśnia, że to dlatego, że chłopców nie wychowuje się już na mężczyzn i boją się prędkości, a przecież jak mawiał Jego Ekscelencja Jeremiasz Clarkson – „wszelkie badania wypadków potwierdzają, że to nie prędkość zabija, tylko zbyt gwałtowna jej utrata”. I opowiada, że on swoje dzieci przyzwyczajał do prędkości jak w filmie „Speed”. Montował pod samochodem mały ładunek wybuchowy i ostrzegał, że zapalnik aktywuje się, gdy prędkość spadnie poniżej 90 km/h. Przez to może i ma sześcioro dzieci mniej, ale przynajmniej reszta umie jeździć jak człowiek. Poza tym w obecnym układzie polityczno-społecznym szybka jazda samochodem, to „jedyny sposób, żeby naprawdę dać wycisk pedałom”, itd.
Dalsza podróż minęła nam już błyskawicznie, bo Pan Janusz zaczął okazyjnie zmieniać mi biegi na coraz wyższe i faktycznie musiałem mocniej dociskać pedał gazu, żeby mi silnik nie zgasł.
Po przyjeździe do Żywca zaoferował jeszcze, że możemy się zamienić, to mi pokaże jak się jeździ po mieście w nocy „zgodnie z RODO”, to znaczy bez świateł, lecz odmówiłem, mając w pamięci znajomego, któremu podobny numer – z gatunku „zamieńmy się na chwilę” – wyciął kiedyś z butami Pan Wojciech Cejrowski, którego zresztą do dziś nie pociągnęli za to do odpowiedzialności, bo ostatni ślad się urwał w Delcie Orinoko.
Na tym się zatem rozstaliśmy, ale nie wykluczone, że za parę miesięcy znowu się spotkamy, bo ciotka przed chwilą dzwoniła, że moja kuzynka, ta Anka z Budzowa, o której wspominałem wyżej, jest w ciąży z jakimś „starszym, wysokim gościem z wąsem”.