Czego by nie mówić o “Krakowskich potworach”, pomysł by magiczny klimat Krakowa połączyć ze słowiańską mitologią i władować w to pieniądze Netflixa należy uznać za bardzo obiecujący. Słuszne było też założenie, żeby w całość zaangażować młodych, nieznanych szerokiej publiczności aktorów. Wielka szkoda zatem, że to co dostaliśmy w rezultacie powyższego da się opisać wyłącznie zdaniem: “Panie Netflix, kto to Panu tak spierdolił?”.
“1983” – praktycznie tych samych twórców – był serialem słabym, ale nie beznadziejnym. “Krakowskie potwory” to już natomiast 100% chujozy w chujozie. W zasadzie trudno znaleźć mi tutaj jakiekolwiek pozytywy poza zdjęciami z Krakowa i tym, że rzecz nie nawołuje np. do nazizmu, czy innego “ruskiego miru”.
Pomimo zacnej idei, już nawet punkt wyjścia dla całej historii jest kiepski i nieciekawy. Protagonistka – Aleksandra “Alex” Walas – stereotypowo jest sierotą, tradycyjnie wychowaną przez nieco zabobonną babcię. Niedawno zaczęła studia medyczne na najlepszej uczelni w kraju[1]przy czym Collegium Medicum udaje tutaj budynek Collegium Novum, co akurat jest fajnym pomysłem i z jednej strony dobrze się uczy, a z drugiej – zmaga się z traumami, lękami i innymi problemami psychicznymi typowymi dla słabo napisanych bohaterów. W pewnym momencie zwraca uwagę profesora patologii – Zawadzkiego i w ten sposób trafia do grupy studentów zajmującej się badaniem zjawisk paranormalnych mocno osadzonych w słowiańskiej mitologii. Tymczasem okazuje się, że jeden z prastarych bogów budzi się z głębokiego snu i ma co do Krakowa swoje własne plany.
W głębi czarnej dupy
Naprawdę chciałbym móc napisać, np. że: “rzecz zaczyna się dobrze, niestety gdzieś w połowie pierwszego sezonu następuje festiwal cringe’u”, ale zaufajcie mi – cringe’ometr wypierdala w kosmos skalę już od pierwszej minuty serialu. Czarnobylski Diatłow widząc takie parametry pomiaru, nie mruknąłby: “Not great, not terrible”, tylko wyrwałby sobie z rozpaczy gałki oczne, wcisnął je do dupy i zawodził, że tam gdzie się udaje oczy nie są mu potrzebne by widzieć. “Krakowskie potwory” to bowiem jedne z najgorszych, najbardziej drewnianych dialogów jakie w życiu słyszeliście; absolutnie tragiczne aktorstwo (licealne spektakle wypadają lepiej); paździerzowe efekty specjalne; nudna, pozbawiona sensu fabuła, no i niestety – wyjątkowo słabe potwory.
– Czy naprawdę nic tu nie ma, Panie Marcinie? – zapytacie. – Może macie zły dzień i teraz się wyżywacie bez powodu na rodzimej produkcji?
– Jak Boga kocham – odpowiem pewnie. – Ni chuja tu nie ma. Nie oglądajcie tego, bo stracicie oczy, uszy i wiarę w ludzi.
Jeśli np. Barbara Liberek w roli protagonistki jest po prostu nieprzekonująca, to Małgorzata Rożniatowska w roli jej babci jest już dramatycznie słaba, jakby ktoś szantażem zmusił ją do grania. Podobnie rzecz ma się z siostrami-bliźniaczkami Chan, nienaturalnie wtrącającymi w co drugą kwestię zdanie po angielsku (kto to, kurwa, uznał za dobry pomysł?) czy Stanisławem Cywką, który przecież w takim “Żmijowisku” poradził sobie całkiem nieźle. Występów wyżej wymienionych po prostu nie da się oglądać. Nie lepiej jest zresztą z zawodowcami, bo Andrzej Chyra w roli Zawadzkiego też jest tu zupełnie nijaki. Jeżeli w ogóle jest ktoś kogo można, a nawet trzeba pochwalić, to młodego Eryka Pratsko w roli pradawnego, złego słowiańskiego boga. Uszu specjalnie nie kłuje też Stanisław Linowski, jako asystent Zawadzkiego.

Bohaterowie biegają więc bez składu i ładu po krakowskich miejscówkach, które choć znane i same w sobie urocze (wiadomo) niespecjalnie korespondują z miałkością całości. Co więcej, ponieważ serial praktycznie niczego nie tłumaczy i nie wyjaśnia (przez co sprawia wrażenie zbitki losowo wybranych scen, a nie spójnej, zmierzającej do określonego celu całości), dość szybko zdajesz sobie sprawę, że akcja równie dobrze mogłaby się toczyć w Zawierciu czy innym Wałbrzychu. Kraków bowiem jest tylko ładnym tłem, ale sam w sobie nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla historii. Jakby tego było mało, zamieszkują go fatalnie zaprojektowane potwory – co jak na serial, który ma je w tytule, jest już w ogóle dziwnym posunięciem. Zarówno “świtezianki”, jak i “Dziadek Mróz” mogą wzbudzić jedynie rozbawienie i uśmiech politowania, a nie przerażenie. Towarzyszącym im efektom specjalnym znacznie bliżej natomiast do “Tajemnicy Sagali”, niż nawet takiego “Wiedźmina”, a co dopiero “Stranger Things”.
Podsumowanie
Nie oglądajcie. Za nic w świecie nie oglądajcie.
Sam przyznam się zresztą, że z dużym bólem dociągnąłem do przedostatniego odcinka[2]Tylko żona wie, ile razy narzekałem, że oglądam to tylko dlatego, że muszę skończyć pod recenzję. i w ogóle zapomniałem o finale, jakby mój mózg starał się to wyprzeć. Ostatecznie oczywiście się zmusiłem, chyba nawet ze stratą dla całości. Bo z perspektywy siedmiu epizodów myślałem o nieco wyższej ocenie. Dopiero końcówka “przekonała mnie”, że czego, jak czego, ale konsekwencji w byciu chujowym, nie można “Krakowskim potworom” odmówić.
Stąd też, pomimo, że to dopiero pierwszy sezon, jestem dziwnie pewien, że kolejnych nie będzie. Mogę sobie zatem pozwolić na ocenę pod tekstem.