“Krakowskie potwory” (2022)

Czego by nie mówić o “Krakowskich potworach”, pomysł by magiczny klimat Krakowa połączyć ze słowiańską mitologią i władować w to pieniądze Netflixa należy uznać za bardzo obiecujący. Słuszne było też założenie, żeby w całość zaangażować młodych, nieznanych szerokiej publiczności aktorów. Wielka szkoda zatem, że to co dostaliśmy w rezultacie powyższego da się opisać wyłącznie zdaniem: “Panie Netflix, kto to Panu tak spierdolił?”.

“1983” praktycznie tych samych twórców – był serialem słabym, ale nie beznadziejnym. “Krakowskie potwory” to już natomiast 100% chujozy w chujozie. W zasadzie trudno znaleźć mi tutaj jakiekolwiek pozytywy poza zdjęciami z Krakowa i tym, że rzecz nie nawołuje np. do nazizmu, czy innego “ruskiego miru”.

Pomimo zacnej idei, już nawet punkt wyjścia dla całej historii jest kiepski i nieciekawy. Protagonistka – Aleksandra “Alex” Walas – stereotypowo jest sierotą, tradycyjnie wychowaną przez nieco zabobonną babcię. Niedawno zaczęła studia medyczne na najlepszej uczelni w kraju[1]przy czym Collegium Medicum udaje tutaj budynek Collegium Novum, co akurat jest fajnym pomysłem i z jednej strony dobrze się uczy, a z drugiej – zmaga się z traumami, lękami i innymi problemami psychicznymi typowymi dla słabo napisanych bohaterów. W pewnym momencie zwraca uwagę profesora patologii – Zawadzkiego i w ten sposób trafia do grupy studentów zajmującej się badaniem zjawisk paranormalnych mocno osadzonych w słowiańskiej mitologii. Tymczasem okazuje się, że jeden z prastarych bogów budzi się z głębokiego snu i ma co do Krakowa swoje własne plany.

W głębi czarnej dupy

Naprawdę chciałbym móc napisać, np. że: “rzecz zaczyna się dobrze, niestety gdzieś w połowie pierwszego sezonu następuje festiwal cringe’u”, ale zaufajcie mi – cringe’ometr wypierdala w kosmos skalę już od pierwszej minuty serialu. Czarnobylski Diatłow widząc takie parametry pomiaru, nie mruknąłby: “Not great, not terrible”, tylko wyrwałby sobie z rozpaczy gałki oczne, wcisnął je do dupy i zawodził, że tam gdzie się udaje oczy nie są mu potrzebne by widzieć. “Krakowskie potwory” to bowiem jedne z najgorszych, najbardziej drewnianych dialogów jakie w życiu słyszeliście; absolutnie tragiczne aktorstwo (licealne spektakle wypadają lepiej); paździerzowe efekty specjalne; nudna, pozbawiona sensu fabuła, no i niestety – wyjątkowo słabe potwory.

– Czy naprawdę nic tu nie ma, Panie Marcinie? – zapytacie. – Może macie zły dzień i teraz się wyżywacie bez powodu na rodzimej produkcji?
– Jak Boga kocham – odpowiem pewnie. – Ni chuja tu nie ma. Nie oglądajcie tego, bo stracicie oczy, uszy i wiarę w ludzi.

Jeśli np. Barbara Liberek w roli protagonistki jest po prostu nieprzekonująca, to Małgorzata Rożniatowska w roli jej babci jest już dramatycznie słaba, jakby ktoś szantażem zmusił ją do grania. Podobnie rzecz ma się z siostrami-bliźniaczkami Chan, nienaturalnie wtrącającymi w co drugą kwestię zdanie po angielsku (kto to, kurwa, uznał za dobry pomysł?) czy Stanisławem Cywką, który przecież w takim “Żmijowisku” poradził sobie całkiem nieźle. Występów wyżej wymienionych po prostu nie da się oglądać. Nie lepiej jest zresztą z zawodowcami, bo Andrzej Chyra w roli Zawadzkiego też jest tu zupełnie nijaki. Jeżeli w ogóle jest ktoś kogo można, a nawet trzeba pochwalić, to młodego Eryka Pratsko w roli pradawnego, złego słowiańskiego boga. Uszu specjalnie nie kłuje też Stanisław Linowski, jako asystent Zawadzkiego.

“Krakowskie potwory” (2022)

Bohaterowie biegają więc bez składu i ładu po krakowskich miejscówkach, które choć znane i same w sobie urocze (wiadomo) niespecjalnie korespondują z miałkością całości. Co więcej, ponieważ serial praktycznie niczego nie tłumaczy i nie wyjaśnia (przez co sprawia wrażenie zbitki losowo wybranych scen, a nie spójnej, zmierzającej do określonego celu całości), dość szybko zdajesz sobie sprawę, że akcja równie dobrze mogłaby się toczyć w Zawierciu czy innym Wałbrzychu. Kraków bowiem jest tylko ładnym tłem, ale sam w sobie nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla historii. Jakby tego było mało, zamieszkują go fatalnie zaprojektowane potwory – co jak na serial, który ma je w tytule, jest już w ogóle dziwnym posunięciem. Zarówno “świtezianki”, jak i “Dziadek Mróz” mogą wzbudzić jedynie rozbawienie i uśmiech politowania, a nie przerażenie. Towarzyszącym im efektom specjalnym znacznie bliżej natomiast do “Tajemnicy Sagali”, niż nawet takiego “Wiedźmina”, a co dopiero “Stranger Things”.

Podsumowanie

Nie oglądajcie. Za nic w świecie nie oglądajcie.

Sam przyznam się zresztą, że z dużym bólem dociągnąłem do przedostatniego odcinka[2]Tylko żona wie, ile razy narzekałem, że oglądam to tylko dlatego, że muszę skończyć pod recenzję. i w ogóle zapomniałem o finale, jakby mój mózg starał się to wyprzeć. Ostatecznie oczywiście się zmusiłem, chyba nawet ze stratą dla całości. Bo z perspektywy siedmiu epizodów myślałem o nieco wyższej ocenie. Dopiero końcówka “przekonała mnie”, że czego, jak czego, ale konsekwencji w byciu chujowym, nie można “Krakowskim potworom” odmówić.

Stąd też, pomimo, że to dopiero pierwszy sezon, jestem dziwnie pewien, że kolejnych nie będzie. Mogę sobie zatem pozwolić na ocenę pod tekstem.

“Krakowskie potwory” (2022)
JEDNYM ZDANIEM:
Nie chcielibyście się spotkać z tym serialem w ciemnej uliczce (ani jakiejkolwiek innej).
2
Unikać!

Przypisy:

Przypisy:
1 przy czym Collegium Medicum udaje tutaj budynek Collegium Novum, co akurat jest fajnym pomysłem
2 Tylko żona wie, ile razy narzekałem, że oglądam to tylko dlatego, że muszę skończyć pod recenzję.
Dołącz do dyskusji

2 Komentarze

Dodaj komentarz
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *