“Miasto 44″ Jana Komasy, to jeden z tych filmów, które nawet nie próbują ukrywać, że zrodziły się z podglądania stylistyki kina amerykańskiego. Mamy tu trochę komiksowych bohaterów, jasny (mimo wszystko) podział na dobrych i złych, obowiązkowy wątek miłosny, widowiskowe (jak na kino polskie) efekty specjalne i nowoczesny montaż. Po ośmiu latach prac efekt końcowy powinien bezwarunkowo robić dobre wrażenie, ale pomimo „achów” i „echów” dominujących wśród pierwszych wrażeń, trudno znaleźć kogoś, kto łyka ten film w całości, nie zauważając zgrzytów i nie mając wątpliwości, że można go było zrobić jeszcze lepiej, wyraźnie lepiej lub po prostu poprawnie.
Nie chcąc wpisywać się w powszechne, krajowe malkontenctwo i jednocześnie będąc dalekim od zachwycania się wszystkim co polskie, muszę przyznać, że film – obiektywnie patrząc – naprawdę zły nie jest – szczególnie, gdy zestawi się go z naszym dotychczasowym, “drugowojennym” kinem (współcześnie martwym), ale jednocześnie nie wychodzi ponad poziom pewnej przeciętności, gdy zestawi się go z tzw. “kinem zachodnim”.
To, co z pewnością może się podobać, to niemal kompletny brak znanych twarzy. Komasa postawił na nowe nazwiska (co pozwoliło uniknąć Adamczyka w roli pułkownika SS, Szyca w roli szefa oddziału powstańczego i Karolaka w roli Gingera – pół-męskiej, pół-żeńskiej, trzech czwartych krwi borsuka, papugi, syna żydowskiego pastora, byłego bigamisty, który nie nauczył się grać na banjo i w ogóle – że tak nawiążę do klasyki), które przeciętnemu odbiorcy nic nie mówią i chwała mu za to, bo poza głównym bohaterem, z którym trudno się utożsamiać (sprawia wrażenie wyjątkowo mułowatego i nieogarniającego rzeczywistości. Jeszcze żaden facet próbujący się dobrać do majtek dziewczynie, nie był tak beznamiętny), cała reszta obsady wypadła nad wyraz dobrze, choć oczywiście nie udało się uniknąć w tym wszystkim pewnej dozy teatralności. Bronią się też montaż, efekty specjalne (choć, jak ktoś gra w gry komputerowe, albo chociaż raz w życiu widział eksplozję, to z miejsca odróżni komputerowe dodatki, co w kinie amerykańskim klasy premium nie zdarza się nigdy, a przecież taki Michael Bay, potrafi malowniczo wypieprzyć w kosmos całe dzielnice)), udźwiękowienie (broń brzmi jak prawdziwa, a efekty trafień wyglądają przekonująco) oraz orkiestrowa muzyka w drugiej części filmu (nie wiem, czemu nie rozciągnięto jej na cały film, głupio eksperymentując ze ścieżka dźwiękową, o czym niżej). Mamy tu też robiącą wrażenie scenografię, choć zabrakło szerokiego planu i panoramy zniszczeń Warszawy (pojawia się dopiero w końcówce – swoją drogą – kapitalnej!), ale taka specyfika walk ulicznych, więc nie ma co narzekać. Konstrukcja scenariusza skoncentrowana na ukazaniu optyki młodzieży, to już wybór reżysera, który może się podobać lub nie, ale akurat w tym Komasa jest konsekwentny (choć szkoda, że tylko w tym). Powstanie widzimy z perspektywy nastolatków i dwudziestoparolatków i każdy, kto był kiedyś młody, znajdzie wśród rozlicznych, gęsto ścielących się trupem bohaterów, kogoś, w kim zobaczy chociaż cień siebie. W swojej, może i odosobnionej historycznej opinii, jestem pewien, że tak to właśnie wyglądało w rzeczywistości – pobudki patriotyczne i owszem, miały znaczenie, ale głównym motywem było jednak: „idę walczyć, bo wszyscy koledzy idą”. Przy czym, co ciekawe i istotne, romantyczne nastawienie bohaterów do wojny (do 22 roku życia też byłem pewien, że nie umrę nigdy, a potem przyszły egzaminy z prawa cywilnego i karnego w odstępie trzech dni) szybko się zmienia w zderzeniu z bezlitosną rzeczywistością. I tu Komasa niczego nie ubarwia – wojna to rzeź. Krew się leje, mózgi tryskają, flaki się sypią. Zbrodnie pokazane są z makabrycznymi detalami, bez charakterystycznego dla kina polskiego założenia – „nie pokażę mordów, niech usłyszą strzały i się domyślą, że ktoś zginął” i powodują gwałtowne wstrzymanie oddechu. To nie jest film, przy którym można zjeść kanapkę z serem, to się naprawdę odbiera z rosnącym przejęciem i przerażeniem.
Z plusów tyle – jak widać wyszedł całkiem długi akapit, co może wskazywać, że film jest dobry. Niestety, są tu też rzeczy, które większości przeszkadzają tylko trochę, natomiast dla mnie są zgrzytami wielkości polskiego długu zagranicznego. Zacząć należy od tego, co najważniejsze – od scenariusza. Nie jestem wielkim fanem rodzimego kina moralnego niepokoju, ani przeintelektualizowanych obrazów Kieślowskiego i Zanussiego, ale tu mam wrażenie, jakby nie było tu jednego spójnego scenariusza, a tylko seria pomysłów wykreowana na bazie burzy mózgów, wg. wzoru:
– Zróbmy film wojenny, np. o Powstaniu Warszawskim!
– Ale o młodych ludziach, a nie o starych zgredach!
– I żeby była nowoczesna krew i flaki! I wybuchy! Dużo wybuchów! I strzelanina na cmentarzu, jak w takim jednym filmie gangsterskim!
– I miłość!
– A kule żeby robiły śruuuuuuuu! I żeby spadł deszcz flaków!
– I żeby były romantyczne pocałunki w trakcie walki i seks!
– A Niemcy, żeby byli bezlitośni i straszni!
– A chłopcy gładko ogoleni, a dziewczyny takie piękne!
itd., itp.
Poważnie, tak to właśnie wygląda pod względem stylistycznym. Zlepek wizji i scen bez składu i ładu. O dziwo zaczyna się całkiem nieźle i wiarygodnie (choć jak na mój gust nieco zbyt beztrosko – można było tę okupację znacznie lepiej pokazać, a tu wszyscy tacy roześmiani, jakby we wsi Biedronkę otwierali), gdy nagle w środku strzelaniny pojawia się wstawka, jak z filmu tanecznego dla nastolatków – para głównych bohaterów wymienia namiętny pocałunek, a wkoło śmigają kule, omijając ich jak w „Ściganych z McAvoyem. Bez cienia przesady, zaświadczam, że prawie cała sala kinowa popełniła wtedy klasyczny facepalm, bo to po prostu w ogóle nie pasowało do tego co się działo wcześniej. Ba, gdyby w tym momencie na Niemców spadł facet przebrany za klauna, uzbrojony w topór obosieczny, to wcale bym nie był bardziej zaskoczony. To niestety nie koniec serii „zonków” – bo te pojawiają się zawsze wtedy, gdy człowiek jest pewien, że to koniec i dalej już będzie poważnie. Sporo z nich wiąże się z doborem ścieżki dźwiękowej.
Dla takich sytuacji, język polski wykreował niezwykle trafne, piękne i rdzennie krakowskie określenie: „z dupy”. Otóż, ścieżka dźwiękowa jest kompletnie „z dupy”. Już „Clair de Lune” Debussy’ego nieco mnie zaskoczyło, ale pozytywnie, bo to piękny utwór, potem było już w zasadzie tylko źle. W pewnym momencie wyskoczyło bowiem na widza: The Inkspots – „I don’t want to set the world on fire” (?), Czesław Niemen z „Dziwny jest ten świat” (?!) oraz jakiś dubstep (bez różnicy, każdy jest syfiaty). Zaprawdę powiadam Wam, zbiorowe facepalmy powtórzyły się, a cały dramatyzm zastąpiło rosnące uczucie żenady i strach, czy aby zaraz Komasa, podczas szturmu dirlewangerowców, nie przyłoży Rammsteinem (przynajmniej byłoby spójnie pod względem stylistycznym). Przy okazji – w filmie pojawia się też scena erotyczna – w modnym slow motion (dzięki temu seks nastolatków mógł trwać dłużej niż 15 sekund), która na pewno nie jest wyuzdana, jak zarzucają prawicowi publicyści (muszą mieć bardzo nudne życie seksualne), ale bez wątpienia jest wsadzona na siłę, zupełnie niepotrzebna i nic nie wnosi do całości. Na dodatek przerywają ją migawki z walki, a w powietrzu lata wazon i płatki róż (?!) (aż brakło mi rąk do zrobienia triple facepalma).
Poza tym szwankują też detale (np. Niemcy walą tylko pociskami smugowymi), fala uderzeniowa rzuca bohaterką wbrew prawom fizyki (w ogóle, gdyby w rzeczywistości tak poleciała, to już by raczej nie wstała), bohater kopuluje przy ranie postrzałowej i ze skręconą nogą (nie było wtedy wprawdzie pornografii i Erasmusa, więc ludzie byli bardziej wyposzczeni, ale i tak brzmi nierealistycznie), brud sam się zmywa, a ubrania same się piorą (Zygmunta Chajzera z Vizirem nie stwierdzono) i pozbywają rozdarć. Pozostawia to tak gigantyczne uczucie niesmaku, że aż zapomina się o tym co dobre (a powinno być raczej na odwrót).
Wątek miłosny w filmie jest za to po prostu dziwny. Dziewczyny są niewątpliwie śliczne, wkoło jest tylu przystojnych i ogarniętych facetów, a one i tak biorą się za największego – przepraszam za kolokwializm (uwielbiam je, bo nie mogę ich używać w pracy) “zjebusa”, który niestety dla widza jest głównym bohaterem (może to powód tej dziwnej popularności). Stefan nie budzi żadnej sympatii, gdy się go obserwuje w akcji i poza nią, człowiek łapie się na grzesznym, podświadomym życzeniu sobie, by Niemcy strzelali celniej, niż szturmowcy z “Gwiezdnych Wojen”. Jest w nim po prostu coś irytującego. Ma to tę wadę, że jakkolwiek Komasa zapowiadał, że chce pokazać, jak ludzie pod wpływem wojny umierają za życia, zamieniając się w zombie, to w przypadku protagonisty nie wyszło to zbyt dobrze, bo sprawia niebezpieczne wrażenie, jakby już wcześniej nie miał życia.
Nie chcę, żeby powyższe zabrzmiało jak czepianie się – Wam może to nie przeszkadzać, mnie mocno drażni. Mógł z tego bowiem wyjść film może nie wybitny, ale taki z którego byłbym dumny, a wyszło coś po prostu przeciętnego. Prawda jest zresztą taka, że gdyby recenzowane dzieło opowiadało o rumuńskim powstaniu w Bukareszcie (było śmieszne, nie szukajcie), to pewnie zebrałby o wiele gorsze noty, ale jako że jest to nasz film, o naszym powstaniu i nasz pomnik, to odbieramy go zupełnie inaczej: albo patrząc przez palce na pewne wady, albo wręcz przeciwnie – robiąc im wiwisekcję, bo zawiódł nasze oczekiwania. Ja – jak widać – należę raczej do tej drugiej grupy.
Podsumowując, jako film o powstaniu jakoś daje radę, ale jako spójna wizja artystyczna leży i „wali” w matę jak Najman.