MonoGamia (1): “Pro Evolution Soccer 2012” (2011)

"Pro Evolution Soccer 2012" (2011)

Z dumą i bez uprzedzenia oświadczam, iż niniejszym sprowadziłem marnowanie wolnego czasu do poziomu sztuki (ale takiej patologicznej). Od sierpnia zeszłego roku zagrywam się w produkt sprzed 5 lat (i to pomimo posiadania jego odświeżonej edycji), w który na dodatek przez pół tego okresu w ogóle nie chciało mi się grać. Gdyby nie chore zasady, które sobie narzuciłem i niespełnione marzenia o byciu piłkarzem, już dawno wykopałbym go za okno. Na szczęście, pomimo wielu irytujących wad i niedoróbek, Pro Evolution Soccer 2012 daje się oswoić na tyle, by sprawiać przyjemność, a to paradoksalnie – daje nadzieje na zakończenie mojej przygody z nim przed końcem czerwca 2017 r.

Muszę się do czegoś przyznać.

Od kilku dobrych lat jestem “growym monogamistą”. Dopóki nie skończę jednej produkcji, wpisanej na skrupulatnie prowadzoną listę – nie zaczynam kolejnej. Zazwyczaj ma to pozytywny skutek, bo nie porzucam na wpół rozegranych tytułów przed obejrzeniem zakończenia, ale czasem prowadzi do dramatycznych sytuacji. Bo co zrobić, kiedy wolnego czasu jest naprawdę niewiele, a gra zamiast bawić – zwyczajnie wkurwia i frustruje, jak córka, która puszcza się na wiejskich dyskotekach? Pozbyć się jej nie można, krzywdy zrobić nie wypada, a rozwiązania kłopotliwej sytuacji nie widać (beneficjów też). Rozum podpowiada, że trzeba jakoś zdusić w sobie wściekłość i po prostu grać (co, myśleliście, że dalej będzie o córce?), licząc że z czasem się wkręcimy. Tyle, że po cóż katować się czymś, co w domyśle miało relaksować i sprawiać przyjemność?

Zanim zostaniesz Legendą, będziesz cierpieć.

Odkąd wprowadzono go, bodajże w edycji z 2009 roku, popularny “PES” to dla mnie głównie tryb “Become a Legend” (w skrócie – “BaL”). Nie dotykam “Master League” (czyli zarządzania całą drużyną), nie tykam trybu wieloosobowego, omijam treningi i minigierki. Istnieje tylko opcja zostania legendą, której plakaty drukują w Bravo Sport (wiem, to obrzydliwe). Dla przypomnienia – jest to tryb w którym kierujemy pojedynczym zawodnikiem i wyklinamy selekcjonera, który nie wpuszcza nas na boisko i komputerowych kolegów, którzy nam nie podają i rozgrywając kolejne mecze – rozwijamy jego karierę.

BaL daje możliwość stworzenia od podstaw własnego grajka (lub wybrania jednego z realnie istniejących), określenia jego wzrostu, fryzury (jest z 500 wzorów – poważnie, to jedyna gra, w której tak pięknie możecie wymodelować zakola), stanu uzębienia, cech i zdolności, a następnie wpuszczenia go w wielki świat małej piłki. Zaczynamy w wieku 17 lat w poślednim klubiku, trenujemy określone przez siebie atrybuty, rozgrywamy kolejne mecze – towarzyskie i ligowe, a jeśli mamy szczęście, to i w europejskich pucharach (które w PESie akurat są licencjonowane), a z czasem zyskujemy nawet prawo gry w reprezentacji. W międzyczasie przyplącze się jakiś transfer i rywalizacja o miejsce w pierwszych składzie nowej drużyny, jakiś wyścig o króla strzelców, bądź wyjazd na Mistrzostwa Świata lub kontynentu. Wszystko to jest zorganizowane całkiem nieźle i na dodatek okraszone fajnymi animacjami (choć mocno powtarzalnymi oczywiście).

Na pewno część z Was pamięta, że swego czasu niemała popularnością cieszył się dwuwymiarowy New Star Soccer, również mający ambicję “symulowania” życia piłkarza. W założeniach BaL w PES 2012 jest do niego bardzo podobny, choć twórcy nie zawarli w nim możliwości posiadania tzw. życia prywatnego i wydatkowania posiadanej fortuny na “kokę, dziwki i lasery”. Tym za to – co niewątpliwie różni obie pozycje – jest oprawa. Jeżeli bowiem w NSS mieliśmy proste bitmapy o jakości tapety w Miejskim Domu Kultury w Wojniczu i dźwięki przywodzące na myśl ostre zapalenie płuc u jenota, w PESie mamy całkiem przyzwoitą grafikę, zróżnicowane animacje i naprawdę pierwszorzędny dźwięk. Tak charakterystyczna dla serii przypadkowość nie pozwala się nudzić kolejnymi meczami i nawet jeśli uda nam się złamać jakieś schematy rozgrywki, w ten tytuł (zazwyczaj) zwyczajnie chce się grać.

Co więc może tu pójść nie tak?

Powodów jest kilka.

El Clásico.

Monogamia, czy monotonia?

Po pierwsze: to niby oczywiste, ale i tak to napiszę – BaL to całkiem inna filozofia gry, niż sterowanie całym zespołem, toteż wymaga przestawienia wszystkich swoich nawyków. Tu jesteś tylko drobnym trybikiem w wielkiej maszynie, który musi pilnować swojej pozycji, szukać wolnego pola i zagrywać do lepiej ustawionych kolegów. Sztuczna inteligencja czasem ci poda, a czasem nie i nic nie będziesz mógł z tym zrobić, choć mnie osobiście najbardziej irytował jej zwyczaj dogrywania mi piłki na ułamek sekundy przed kontaktem z przeciwnikiem, który – w takich okolicznościach przyrody – bez trudu mi ją odbierał.

Kluczem do “zostania legendą” jest oczywiście rozgryzienie schematu rozgrywki, tyle że jeśli w przypadku gry całym zespołem wymagało to analizy zachowań oponenta, w BaLu należy przede wszystkim zrozumieć styl gry własnego zespołu. Powyższe sprawia, że do rangi jednego z najistotniejszych elementów gry urasta ustawienie zespołu, w którego koszulce wybiegasz na boisko. Do każdego stylu trzeba się przyzwyczaić, bo ze względu na nasz ograniczony wpływ na kopaninę własnej drużyny – schemat za każdym razem robi się zupełnie inny.  I naprawdę – niezależnie od wybranej pozycji – całkiem inaczej będzie Wam się grało w zespole wychodzącym w ustawieniu 4-4-2 lub 3-5-2, a inaczej przy ustawieniu 4-5-1.

Niżej podpisany ma akurat to szczęście, że czerpie autentyczną radość z łamania szablonów (za co mu zresztą płacą), ale potrafi sobie z łatwością wyobrazić sytuację, w której ktoś przeżywa autentyczny kryzys wiary w siebie, gdy po przejściu do ulubionej drużyny za cholerę nie jest w stanie dostosować się do jej stylu gry.

Zatem powtarzam – Kartagina musi zostać zniszczona!

Po drugie: optymalna długość meczu to 10 minut. Wybierając stopień trudności “Top Player” (dalej jest już tylko nieosiągalny dla mnie “Super Star”, a następnie samobójstwo) i np. 5-minutowy mecz, nie nawojujesz tyle, żeby dostać lepsze noty i wpaść w oko selekcjonerowi, a bez perspektywy sukcesów – delikatnie mówiąc – “nie będziesz bawił się dobrze” (chyba, że założyłeś, iż gra będzie symulatorem Rzeźniczaka). Meczy w sezonie jest około 40, co teoretycznie sprawia, że na rozegranie sezonu trzeba jakichś 7-8 godzin – ale, ale! – w ten czas należy wliczyć: 1) czas wczytywania, 2) czas animacji, w którym zegar meczowy stoi, 3) czas gapienia się na tabele i statystyki, 4) czas oglądania powtórek, 5) czas dobierania butów i fryzury (no co? To ważne…), 6) czas wkurwiania się na grę, etc., i nagle z 8 godzin robi się godzin jakieś 40.

I tu refleksja – jak miałem 13 lat, to 40 godzin gry “robiłem” w dwa dni, a czasem nawet w dzień (nie interesujcie się jak – Wszechświat składa się z paradoksów), ale teraz gdy trzeba iść do pracy, wynieść śmieci, zrobić pranie, zadzwonić do Matki, opuścić klapę w toalecie, wysłuchać kolejnej kosmatej anegdoty Strysia – czas jakoś stracił zdolność do rozciągania się w nieskończoność i “zrobienie sezonu” zajmuje mi prawie… miesiąc. Współcześni mężczyźni nie wytrzymują tyle z jedną kobietą, a co dopiero z grą. Wziąwszy więc pod uwagę, że takich sezonów trzeba machnąć co najmniej dziesięć (wtedy można przejść na emeryturę i zająć się graniem w reklamach Play’a), szybko się z tej gry nie wykręcicie.

Po trzecie: karierę zaczynamy jako bardzo “przeciętny” grajek. Przekładając statystyki na uczestników bójek barowych, gdzie “10” to Mamed Chalidow, a “1” – dziewięciolatka w okularach, Ty – kolego – zaczynasz jako mocne “4”, więc – oględnie mówiąc – nie rwałbym się na Twoim miejscu do boju, tylko grzecznie czekał za barem. Jeśli nawet uda ci się wylosować niezłe statystyki w zakresie szybkości (tak, tak – wybieramy tylko ogólną charakterystykę piłkarza, reszta cech się losuje), będziesz miał problemy z wytrzymałością i strzałami. A gdy uda ci urodzić np. z “kopytem” Roberto Carlosa w nodze, będziesz się wlókł po boisku jak wóz z węglem. Na dodatek, jeśli naiwnie myślisz, że Twoją słabość skompensują ci wirtualni koledzy z Twojej drużyny – jesteś w błędzie. Jesteś słaby, więc zaczynasz w słabej drużynie. Koniec, finito, przecież taka jest logika, którą rządzi świat!

Powyższe sprawia, że żeby w grze coś ugrać, trzeba tu swoje wycierpieć, czyt. “odsiedzieć na ławce”, a to też nie każdemu przypadnie do gustu. Gra bowiem wprawdzie przyśpiesza, gdy nie “gramy”, a trener z reguły litościwie wpuszcza nas na boisko koło ’60 minuty, nawet gdy odstawiamy kompletną “padakę”, lecz do grania siada się raczej po to, żeby grać i wygrywać, a nie po żeby oglądać i regularnie dostawać po dupie.

Zestawienie tych dwóch okoliczności sprawia, że jakkolwiek sukcesy w PES 2012 w końcu przychodzą, pojawiają się po tak długim okresie czasu, że mało kto jest ich w stanie doczekać.

Copa del Rey, czyli w wolnym tłumaczeniu – Puchar Reja.

Cierpliwość to cnota, ale życie to dziwka.

No dobrze, a jak to wyglądało u mnie i dlaczego marudziłem? Otóż chyba trochę z zapominalstwa, o tych trzech punktach, bo po paru sezonach katorgi ostatnio zaczęło mi się w to naprawdę dobrze grać.

Wiadomo – początkowo byłem entuzjastą, jako że miałem w pamięci edycję PESa z 2011 r., w której  – nieskromnie mówiąc – wymiatałem. Swego czasu poświęciłem jej niemal rok życia (grając dwa razy w różnych odstępach czasu) i “nastukawszy” dokładnie 472 bramki i 295 asyst w 827 meczach, zdobyłem chyba wszystko co było do zdobycia. (Nie pytajcie proszę jak to wszystko zliczyłem – prowadzę skomplikowane i precyzyjne notatki, które wprowadzają w stan katatonii każdego, kto miał okazje je zobaczyć. W sumie, jak na nie teraz patrzę, to całkiem trzeźwo zastanawiam się dlaczego nadal mam dziewczynę żonę[1]Nie uwierzycie, ale wyszła za mnie w okolicach 2018 r..)

Zainstalowawszy, znalezionego w sieci moda (Smoke Patch Black – nazwa idiotyczna, ale łatka robi dobrą robotę, wprowadzając prawdziwe drużyny, koszulki i w miarę zaktualizowane składy), wykreowałem swoje alter ego, ustalając mu: wygląd oraz styl gry (prawoskrzydłowy stawiający na szybkość i wykończenia), a następnie dałem się sprzedać do holenderskiego Ado Den Haag.

Bardzo dowcipne…

Po przejściu przez serię całkiem zgrabnych animacji i “przeklikaniu” monologów mojego agenta (tak, mamy takowego i możemy sobie go zmieniać, żeby z czasem dostawać propozycje gry w lepszych klubach), jako 17-letni młodzieniec ze średnią wszystkich statystyk (jest ich kilkadziesiąt) na poziomie 63 punktów, nie nastawiałem się na szybkie zawojowanie świata, ale nie sądziłem, że tym razem będzie szło, aż tak opornie.

Nie wiem co Panowie z Tokio zmienili w kodzie swej gry, ale dość szybko okazało się, że to co pozwalało trzepać bramki jedna za drugą, tj. szybkość, w edycji oznaczonej numerem 2012 nie ma już tak wielkiego znaczenia. Nie działały także moje ulubione schematy zdobywania bramek, a na dodatek nijak nie mogłem przyzwyczaić się do gry na padzie, co zresztą doprowadziło do przesiadki na klawiaturę (i paradoksalnie – decyzji o kupnie konsoli, żeby się wreszcie grania na padzie nauczyć).

Pierwszy sezon w Eredivisie nie poszedł jakoś całkiem źle, bo coś tam strzeliłem i grałem na tyle dobrze, że na stałe osadziłem się w drużynie, ale satysfakcji z kopania było niewiele. Bardzo rzadko dochodziłem do sytuacji strzeleckiej, a drużyna w zasadzie o nic nie walczyła, czego najlepiej dowodzi fakt, że przez trzy kolejne sezony orbitowała wokół dziesiątej pozycji w tabeli. Potem było już niestety gorzej – owszem strzelałem niby więcej, ale z jeszcze mniejszą radochą, bo i tak przegrywaliśmy mecz za meczem.

Dumni po porażce, wierni po porażce.

Szansę odbicia się dojrzałem w transferze do Reading FC. Niby drużyna słaba, ale to w końcu moja ulubiona Premier League i w ogóle. Cóż…, to było bardzo przygnębiające doświadczenie, bo zaliczyłem chyba najgorszy sezon w historii, na 20 spotkań pakując piłkę do siatki ledwie 4 razy, a potem już regularnie grzejąc ławę.

Szczęśliwie, potencjalną gwiazdę w młodym talencie (heh) zobaczyło rok później Az Alkmaar, do którego oczywiście od razu się kopsnąłem i pewnie wylądowałbym w nim na dłużej (w debiucie uratowałem im półfinał Pucharu Holandii), ale gra – mająca za nic przepisy o zakazie reprezentowania zmieniania klubu więcej niż raz podczas jednego okienka transferowego – niespodziewanie pozwoliła mi przejść do zainteresowanego mną FC Porto.

Tu początkowo znowu było dramatycznie źle i  poważnie rozważałem – pierwszy raz od dawna – zakończenie rozgrywki na długo przed zakładanym czasem (a początkowo celowałem w 10 sezonów). 3 bramki na 19 meczy, to na pewno nie jest wynik, który zadowoliłby Mamusię i Tatusia, a już na pewno nie menadżera Smoków, ale w okienku pomiędzy sezonami coś pękło i w kolejnym… zostałem królem strzelców.

Och, jakaż radość zapanowała w domu Kochanowskich, gdy Orszulka wstała z grobu i na czele Armii Ożywieńców pomaszerowała na Warsza… w moim wirtualnym sercu, gdy po tym sukcesie, ofertę nie do odrzucenia złożyło mi Paris Saint-Germain. Wiadomo – szejkowie solidnie płacą – a ich drużyna – z Ibrahimoviciem w składzie (w wirtualnym wydaniu – bardzo miły człowiek) walczy o najwyższe cele, więc nawet przez moment się nie zastanawiałem, zmieniając klub jak Doda kochanków. W międzyczasie, wraz z reprezentacją Polski zdobyliśmy trzecie miejsce w EURO 2016 i póki co – mimo wygryzienia z pierwszego składu Lewandowskiego – jest to mój jedyny większy sukces, bo choć kwalifikujemy się każdą imprezę – nie jesteśmy w stanie wyjść z grupy.

Może i w Porto udało mi się wsadzić więcej goli, ale to w Paryżu pierwszy raz grało mi się naprawdę dobrze. Zaczęto mnie wystawiać w ataku jako wysuniętego napastnika, więc marnowałem dziesiątki okazji, ku zgrozie obserwującej mnie Smutnej Foki, a i tak wygrywaliśmy wszystko co było do wygrania. Po bardzo udanej połówce sezonu pojawiła się pokusa – a może by tak spróbować przejść do Barcelony? Wprawdzie moje ulubione kluby objęte są jakąś klątwą (przez co nigdy nie idzie mi dobrze w Wiśle, Barcy i w Arsenalu), ale przecież do odważnych świat należy. Kazałem powalczyć agentowi (czwartemu w kolei, jako że można ich tu zmieniać) o zainteresowanie klubu z Katalonii i udało się – po miesiącu otrzymałem oczekiwaną propozycję.

Smutna Foka – Boże, jaki żal…

Nie muszę wspominać, że ten transfer (za rekordowe 100 mln euro…) to nie był dobry pomysł i znowu – z powodu niedopasowania do stylu gry drużyny (grają trzema napastnikami!) – powrócił do mnie syndrom frustracji i znużenia. Pewnie kolejny raz zmieniłbym klub, albo wrócił do PSG, gdyby nie to, że po pewnym czasie, o dziwo, gra na powrót “chwyciła”. Nie wiem czy to kwestia mojego ogrania (w końcu po tak długim czasie, człowiek musiał się czegoś nauczyć), czy też raczej rosnących statystyk (wspięły się już do 90 punktów), ale udało się – i zdobyć parę trofeów, i przełamać dominację Bayernu Monachium, który zasadniczo wygrywa tu wszystko i ze wszystkimi (próbował mnie kupić, ale uznałem, że czas na stabilizację). W reprezentacji wprawdzie idzie kiepsko (tłumaczę sobie to tak, że w 2020 r. Polska nie ma już dobrych piłkarzy, bo uciekli za granicę przed represjami politycznymi), ale dziewiąty z kolei sezon (czwarty w Barcelonie) szykuje się na rekord. Udało mi się nawet zdobyć nagrodę UEFA.

Dzięki Dziadku, postawię sobie koło telewizora.

Jak sami widzicie – perspektywy są zacne, więc pewnie pokopię jeszcze w PES 2012 przez kilkadziesiąt meczy, zanim finalnie przesiądę się na coś ciekawszego – tym bardziej – że nie udało mi się jeszcze zdobyć wszystkich trofeów. Patrząc na nią teraz – gra jest fajną przygodą, którą pewnie zapamiętam ze względu na wyzwania, które generuje, ale z finalną oceną tejże wstrzymam się, aż skończę.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

PS: Na obecnym etapie gry, strzelanie goli przychodzi już raczej łatwo, natomiast całość zaczęła być swego rodzaju symulatorem Cristiano Ronaldo. Czego bym nie robił, nie jestem w stanie pobić Leona Mięsnego (mogę chyba tylko czekać, aż przejdzie na emeryturę).
30

Przypisy:

Przypisy:
1 Nie uwierzycie, ale wyszła za mnie w okolicach 2018 r.
Dołącz do dyskusji

1 Komentarze

Dodaj komentarz
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *