“Sandman” – sezon pierwszy (2022)

Przez lata “Sandman” Neila Gaimana uchodził za komiks “nieekranizowalny”. Problemem miały być nie tylko oczywiste wymagania w zakresie “wizualiów”, wynikające z epickiego i onirycznego charakteru całości, lecz przede wszystkim scenariusz. Oryginalne dzieło Amerykanina składa się bowiem z serii opowieści nierzadko mieszczących w sobie pomniejsze historie. Zamknięcie rzeczy w ramach dwugodzinnego filmu byłoby więc z góry skazane na porażkę, a stworzenie wielosezonowego serialu zbyt kosztowne. Innymi słowy – “Fabryka Snów” nie była w stanie wyprodukować “snu” godnego Morfeusza. Minęło jednak prawie trzydzieści lat, a czasy niebezpiecznie się zmieniły. Przystąpiono do ekranizowania “nieekranizowalnego” i okazało się, że można na tym zarobić. Ktoś musiał zatem w końcu wyciągnąć ręce także po kultowego “Piaskuna”.

I zrobił to Netflix.

Trudno mi się z przekonaniem wypowiadać, czy to dobrze, czy źle. Zapewne tylko amerykański gigant streamingowy był poważnie zainteresowany adaptacją i bez stosu “waszyngtonów” z jego skarbca, telewizyjny “Sandman” nigdy by się nie wydarzył. Natomiast nie oszukujmy się  – taki rodzic jak wielkie czerwone “N” – niewątpliwie pozostawia na dziecku wyraźny podpis. W końcu te wszystkie memy, składające się z zestawienia obrazków podpisanych: “oryginał”, “anime”, “netflix adaption” z dupy się nie wzięły.

Dla porządku więc i rozwiania wątpliwości: ani nie czuję się kompetentny do oceniania jakości adaptacji, ani nawet nie widzę w tym większego sensu. Z pewnych elementów oryginału Netflix musiał zorganizować z powodów prawnych (np. nie mając licencji do wykorzystania innych bohaterów z DC Universe), z innych zrezygnował podobno “ze względu na spójność scenariusza”, jeszcze inne poświęcił z powodów czysto artystycznych. Starałem się spoglądać na serialowego “Sandmana”, tak samo jako na “Wiedźmina” – w oderwaniu od literackiego oryginału, zatem mniejsze czy większe zmiany i przeinaczenia względem komiksu, nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia.

“Say your prayers little one, don’t forget my son, to include everyone…”

Na wypadek gdyby ktoś przegapił ostatnie trzydzieści lat rozwoju kultury popularnej – bohaterem komiksowego oryginału jest Sen, zwany także Morfeuszem. Jest on jednym z siedmiorga rodzeństwa tzw. “Nieskończonych”, z których każde utożsamia jeden z elementów rzeczywistości: Los, Śmierć, Zniszczenie, Rozpacz, Pożądanie i Malignę (która kiedyś była Marzeniem). Protagonistę poznajmy, gdy tropiąc koszmary zbiegłe ze swojego królestwa[1]Zwanego, a jakże – “Śnieniem”. do rzeczywistości, na początku XX wieku wpada w pułapkę brytyjskiego maga – Rodericka Burgessa. Tenże wprawdzie zasadzał się na Śmierć, poszukując drogi do wskrzeszenia syna poległego pod Gallipoli, lecz mając w rękach Sen, więzi go celem zmuszenia Nieskończonego do podarowania mu bogactwa, młodości i nieśmiertelności. W końcu – co nie będzie chyba dużym spoilerem, zważywszy na fakt że stanowi część oficjalnego wprowadzenia do fabuły – Morfeuszowi udaje się jednak zbiec i po niemal stu latach niewoli, zmuszony jest odbudować swoje królestwo, mierząc się jednocześnie z knowaniami rodzeństwa.

Jeżeli chodzi o to, jak poradzono sobie z wyzwaniem przekucia całości w interesujący scenariusz, to mam raczej mieszane uczucia. Pierwszy sezon liczy sobie jedenaście odcinków, w dość wyraźny sposób rozdzielonych pomiędzy dwa, następujące kolejno po sobie główne wątki (po pięć epizodów na każdy). Jakkolwiek historia rozwija się w chronologiczny sposób, poszczególne odcinki są bardzo nierówne. Ciekawe opowieści mieszają się ze znacznie słabszymi. “Sandman” ma też problemy z tempem. Niektóre fragmenty i wątki są przeciągnięte, inne poprowadzone za szybko, albo niejasne i jakby urwane (dotyczy to m.in. scen z Pożądaniem). Zmęczył mnie zwłaszcza miałki epizod z Johanną Constantine (trzeci z kolei), jak również odcinki wprowadzające Rose Walker (bodajże siódmy i ósmy). Spodobał mi się natomiast (i w jakiś sposób poruszył) ten zatytułowany: “Dźwięk jej skrzydeł” (szósty), traktujący o Śmierci i nieśmiertelności zarazem; “Nadzieja w piekle” (czwarty) oraz dodatkowy, jedenasty, opowiadający historię spoza głównych wątków, o porwaniu muzy Kalliope. Inspirująca okazała się też serialowa wizja Piekła i stoczony w nim pojedynek.

Powyższe sprawiło, że mimo netflixowskiego rodowodu i czysto rozrywkowego charakteru, rzecz nie wyleciała mi z głowy zaraz po zakończeniu seansu. Nie mogę jednak powiedzieć, że oglądałem ją z zapartym tchem, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, jak się skończy, jak i zaprzeczyć, że momentami się nudziłem.

“Sandman” – sezon pierwszy (2022)

“Now I lay me down to sleep, pray the Lord my soul to keep…”

Tym, z czym natomiast Netflix sobie poradził są kwestie techniczne. Raz, że rzecz dostała bardzo fajną ścieżkę dźwiękową, z naprawdę wpadającym w ucho motywem przewodnim. Dwa, została bardzo godnie zrealizowana od strony wizualnej. “Sandman” pod względem efektów specjalnych jest z pewnością jednym z ładniejszych seriali roku. Wrażenie robi ujęcie królestwa Śnienia, czy wyobrażenie Piekła, jak i znaczna część drobniejszych efektów specjalnych. Oczywiście to nadal telewizyjna robota, a w XXI w. niełatwo o opad szczęki, niemniej jednak trudno nie zwrócić na to uwagi – w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Całości można za to – mimo wszystko – zarzucić pewną powściągliwość. Bo tematyka, jak i współczesna technologia dawały możliwości, żeby naprawdę zaszaleć – wejść w sny, ich niesamowitość i absurdalność, jak Keith Richards w narkotyki. Przenieść na ekran najdziwniejsze fantazje i wyobrażenia. Sny i koszmary przedstawione w serialu, nie wykraczają tymczasem ponad nieco podrasowaną surrealizmem rzeczywistość. Bywa też, że ocierają się wręcz o nudę, jak chociażby wyobrażenie Lyty i jej życia rodzinnego w idealnym domu.

Podobne drobne “ale”, co w przypadku scenariusza można też postawić w przypadku castingu. Z jednej strony są tu bowiem świetnie odegrane postacie. Wyróżnia się zwłaszcza Tom Sturridge w tytułowej roli – arogancki, mroczny i jakby nieobecny. Doskonały jest też “Koryntczyk” w ujęciu Boyda Holbrooka, znanego z pierwszych dwóch sezonów “Narcos”, czy Kruk Matthew – przemawiający głosem Pattona Oswalta. Rzetelny charakter mają występy Charlesa Dance’a (Roderick Burgess), Ferdinanda Kingsleya (Hob), czy Vivienne Acheampong (Lucienne); a co najmniej poprawny – aktorek wcielających się w Śmierć czy Lucyfera i gości którym powierzono role Kaina, Abla i Zielonego Zakątka. Na całej linii zawodzą natomiast Jenna Coleman (Johanna Constantine) czy Vanesu Samunyai (Rose Walker), tworząc irytujące postacie bez życia.

“Take my hand, We’re off to never-never land…”

Powyższe sprawia, że “Sandmana” niełatwo ocenić. To na pewno nie jest “przeciętniak”, a z drugiej strony w ogólnym rozrachunku nie zachwyca. Sam złapałem się na tym, że oglądałem go głównie z powodu walorów wizualnych i być może całość na tym skorzystała, bo rozwiązania obu głównych wątków okazały się cokolwiek rozczarowujące. Z taką bazą jak komiksowy oryginał, pieniędzmi Netflixa i Sturridge’m w głównej roli, rzecz ma jednak potencjał by grać ligę wyżej. Pytanie, czy dostanie taką szansę bo pierwszy sezon swoje kosztował.

Gdybym miał go na ten moment ocenić, to dałbym mu 7,5 w mojej dziesięciostopniowej skali, ale nie pokuszę się o ocenę ile w tym zasługi Gaimana i oryginału, a ile Netflixa.

Przypisy:

Przypisy:
1 Zwanego, a jakże – “Śnieniem”.
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *