„- A tu taka trochę inna muzyka” – usłyszałem, odbierając płytkę do recenzji. Będąc spokojnym, że sformułowanie „trochę inna” może oznaczać co najwyżej coś w rodzaju jazzowych eksperymentów z wykorzystaniem cymbałów zrobionych ze słoików po ogórkach, trójkąta basowego i starego tapczanu zmienionego w akordeon, ze spokojem wkładałem ją do czytnika. A potem stało się coś dziwnego.
Kilka pierwszych taktów „Legend” skłoniło mnie bowiem do niepokojącej skądinąd refleksji – czy ja dziś czasem nie brałem narkotyków? Żeby się przekonać, że nie jestem osamotniony, z miejsca zacząłem gnębić fragmentami albumu bardziej muzykalnych znajomych, ale reakcja była podobna, przy czym najmniej ekspresyjny komentarz brzmiał: „o jakie dziwne coś”. I na tym pewnie by stanęło, gdyby płyta trafiła na kogoś innego, ale osobliwym zbiegiem okoliczności, nie należę do ludzi, którzy odrzuciliby coś tylko dlatego, że nie potrafią tego zrozumieć. Krótkie badanie Internetu rozwiało wszystkie wątpliwości – to nie jest muzyczny żart, a konkretny projekt w ramach mało znanego i raczej niszowego gatunku (Snowid w istocie, zdaje się poważnie podchodzić do tego co robi, mimo żartobliwości niektórych tekstów), to nie debiut krakowskiego artysty (longplaya poprzedziły dwie EPki – „Między Ziemią a Kosmosem” (2013) oraz „MagiaOgieńWilkołaki” (2014)) a wszystko to ma „większy sens”, gdy zobaczy się Snowida i asystującego mu DJa Grzyba (tak, tak, kolesia przebranego za wielkiego grzyba ze świecącymi oczyma) w trakcie występu na żywo. No dobrze, a co jeśli ktoś po prostu nie lubi chodzić na koncerty, a bez „większego sensu” po prostu żyć nie może?
Muzyka wypełniająca „Legendy” to tzw. pagan disco. Brzmi to jakby zostało sklecone gdzieś w piwnicy na wiekowym Atari* (do ośmiobitowców nawiązuje zresztą także czcionka na opakowaniu albumu, więc taka stylizacja jest zabiegiem jak najbardziej celowym, a nie wynikającym z ograniczeń o charakterze ekonomicznym w rodzaju – chleb czy muzyka?) i pomimo rozmaitych zabiegów artysty, szczególnie po dłuższym słuchaniu trochę razi jednostajnością i monotonią, jako że opiera się na dość prostym schemacie. Otóż na kawałki składa się z reguły: 1) dyskotekowo pulsujący rytm wybijany przez cyfrową perkusję, 2) mniej lub bardziej dynamiczny, elektroniczny bit i 3) tekst wykrzykiwany przez Snowida (z rzadka wzbogacony kobiecym zaśpiewem). Trudno to oczywiście uznać za zarzut, bo taka po prostu jest specyfika gatunku, niemniej jednak nie wyobrażam sobie przesłuchania całości razy z rzędu. Co ciekawe, gdy już człowiek przebrnie przez kilka pierwszych utworów i przyzwyczai się do stylistyki – chłonie się to całkiem gładko – choć nie mam wątpliwości, że znaczna część słuchaczy przyzwyczajonych do gitarowego rocka czy wymuskanego popu – odbije się od „Legend”, jak pięść Andrzeja Gołoty od jąder Riddicka Bowie, lub nawiązując do liryki wypełniającej album – „Marsjański Młot” od „tysiąca światów”.
Nie wiem przy tym jak to jest z narkotykami (nie biorę, Mama mi nie pozwoliła), ale muszę przyznać, że muzyka Snowida w dłuższej perspektywie w osobliwy sposób uzależnia (choć na krótko). Nie winię za to bogactwa melodii (nie zapamiętacie ich na tyle, by zanucić w tramwaju, choćbyście nie wiem jak próbowali), ani tekstów – które wprawdzie o czymś tam opowiadają (generalnie – warstwa liryczna odwołuje się do dość szeroko pojętych słowiańskich legend i mitów – potworów, magii, etc., na co wskazują same tytuły: „Królowa Podwodnych Łąk”, „Wyprawa po Magiczny Miecz”, „Strzygi” czy „Zabójca kolosów”) i eeee…, nawet się rymują (w prosty i przewidywalny sposób, urzekając „swojskością”), a… nastrój, jaki to wszystko razem wzięte generuje. Naprawdę, jak Boga kocha, można się przy tym poczuć jak na jakiejś fantastycznej, miejscami przerażającej, ale generalnie radosnej – dyskotece w lesie, przy czym gdybym nie odpalił tego albumu, nawet nie miałbym pojęcia, że od czasu do czasu będę chciał się tam znaleźć.
Kolejne utwory galopują do przodu (na czoło wysuwa się tu wspomniana „Wyprawa po Magiczny Miecz” oraz ciekawe „Strzygi” i „Krzyk Maga”), Snowid wykrzykuje swoje „Legendy” (w stylu: „tam gdzie ciemności/ja nie zapuszczam się/ bo tam mnie robal zje/tam mnie robal zje/wielki robal demon/wielki robal demon z dziwnych snów/wielki robal demon nawiedzi cię znów” bądź „drużyna zebrana i czas wyruszać w drogę/mamy szamana, on może nas uzdrowić/ty i ja i będzie przygód sto/dzisiaj wyruszamy by zwalczać wszelkie zło” – nie wiem jak to się stało, ale znam na pamięć) a w głowie zaczyna dojrzewać przekonanie, że to doskonała muzyka na ognisko, albo dziką imprezę po której wszyscy poważni znajomi zasłuchani w Chopinie i Beatlesów zerwą z Wami kontakt i zmienią adres zamieszkania.
W gruncie rzeczy, pomimo prostoty nie jest to bowiem łatwe granie, które każdemu przypadnie do gustu (jako naród świetnie bawimy przy prostackich discopolowych hitach, ale dyskotekowe eksperymenty w innym gatunku już nas raczej zniechęcają. Zresztą, spróbujcie sobie wyobrazić wujka Władka hulającego na weselu do „Strzyg”…), niemniej jednak – jestem przekonany, że gdy coś rodzi się z pasji – znajdzie swoich odbiorców. Recenzje w sieci, zbierają zresztą „Legendy” całkiem niezłe, czemu się nie dziwię, bo Snowid z pewnością świetnie bawił się przy robieniu swojej muzyki, a teraz to samo robią jego roztańczeni słuchacze podczas koncertów (ich fragmenty można znaleźć na YouTubie).
Sam fanem nie zostanę, ale na pewno będę z sympatią śledził jego dalsze poczynania, jak i zajrzę na najbliższy koncert, do czego i Was zachęcam.
* Co niektórzy z Was (ci starsi) mogą jeszcze pamiętać wierszyk: „Pokochałem me Atari/było z drewna i ze stali/z prądem niezbyt to działało/węgla sypać należało.”, itd. przez 90 zwrotek.