„Star Wars: Atak Klonów” (2002)

Pamięć to jednak wybiórcza „sucz”. Nie zapamiętałem może „Ataku Klonów” jako dobrych „Gwiezdnych Wojen”, ale z perspektywy lat na pewno wydawały mi się zdecydowanie lepsze, niż „Mroczne Widmo”. Tymczasem teraz, po ponownym zaliczeniu pierwszego i drugiego epizodu najpopularniejszej franczyzy filmowej w dziejach kultury popularnej, muszę przyznać, że odrobinę lepiej bawiłem się przy poprzedniej części.

„Mroczne Widmo” może i było obciążone humorem bardzo niskich lotów, lecz problemem „Ataku Klonów” jest – bardzo niskich lotów – wątek romantyczny i bolesne dorastanie młodego Skywalkera.

Oczywiście pomiędzy scenami zbliżania się do siebie Padme i Anakina (choć bez „zbliżeń) oraz grymasów tego ostatniego, w zasadzie od pierwszej minuty – dzieje się naprawdę sporo. Republika doświadcza potężnego kryzysu związanego z ruchem separatystów pod wodzą Hrabiego Dooku. Zakon Jedi bezskutecznie próbuje zlokalizować utajonych Sithów. Bohaterowie poprzedniego epizodu (teoretycznie) dojrzewają, bo akcja skacze o 10 lat do przodu, a punktem wyjścia dla historii jest nieudana próba zamachu bombowego na Padme.

Pewnie można by z tego wszystkiego wyczarować coś naprawdę atrakcyjnego, ale niestety całość przez przeważającą część seansu jest mdła i dość bezbarwna (pomimo fioletowego miecza Mistrza Windu).

„Star Wars: Atak Klonów” (2002)

Mmm… Lost a planet Master Obi-Wan has. How embarrassing… how embarrassing.

Z technicznego punktu widzenia – jest odrobinę lepiej. Zielony ekran, jakkolwiek znowu permanentny (ależ Lucas się nim zachłysnął…), nie przebija już tak mocno jak w pierwszym epizodzie. Sceny bitewne z końcówki robią spore lepsze wrażenie, niż analogiczne z prequela, bo całość jest odpowiednio epicka, dobrze zmontowana i nagłośniona. To oczywiście nie tak, że rzecz się nie zestarzała. Na tle współczesnych, efekty specjalne mogą już budzić odruch politowania, lecz w trzech przypadkach na cztery przynajmniej nie wywołują bólu oczu.

„Atakowi Klonów” nie brakuje też kanonicznych postaci. Świetny jest Samuel L. Jackson w roli Mace’a Windu oraz Christopher Lee jako Hrabia Dooku. Próżno tu natomiast szukać scen kalibru wyścigu ścigaczy czy pojedynku Maula z Qui Gon Jinnem i Obi Wanem z „jedynki”. Starcie Anakina i Obi Wana z Dooku jest rozczarowujące pod względem choreografii, zaś walka Hrabiego z Mistrzem Yodą bardziej śmieszy, niż porywa. Epizody bitewne są – jak wspominałem – całkiem efektowne, jednak – raz, że bezsensowne od strony taktyki przez swój niemalże samobójczy charakter[1]Wiem, że to „Star Wars”, ale armie po prostu maszerują i napierdalają do siebie jak w „Kapitanie Bomba”., dwa – z jakiegoś powodu nie trzymają w napięciu. A wyżej wskazane sceny – to i tak przecież „góry” tego filmu.

Gros czasu przeznaczonego na to, co duże chłopaki lubią najbardziej (tj. miecze, statki i lasery), zajmują tu bowiem sercowe podchody Anakina do Padme. On chce, ale wie, że nie powinien i boi się. Ona sama nie wie czy chce, czuje że nie powinna i lęka się tak samo jak on. Dynamika i atrakcyjność tych scen osiąga poziom namiętności nieśmiertelnych – Ryszarda i Grażyny, z rodzimego „Klanu”. Czytaj: nie da się tego, kurwa, oglądać.

Oczywista prawda jest taka, że dobrze nie zagrałby tego nikt na świecie. Bo cały ten romans jest po prostu chujowo napisany, a dialogi to naturalne drewno, które można by pielęgnować Pronto. Niemniej jednak Hayden Christensen na pewno nie pomaga. Jego Anakin Skywalker to marudny, nieposłuszny nastolatek, robiący śmieszne, zagniewane miny, gdy coś idzie nie po jego myśli. Bardziej przypomina zbuntowanego przeciwko wytwórni członka boysbandu, niż kogoś, kto za kilka lat będzie siał terror w całej galaktyce. W konsekwencji, powyższe jeszcze bardziej ciągnie wątek romantyczny na dno. Inna sprawa, że generalnie pomiędzy nim, a uroczą partnerką (wiadomo – Natalie Portman) w ogóle nie ma chemii. Trudno się więc dziwić, że mało kto był w stanie kupić tę historię.

„Star Wars: Atak Klonów” (2002)

Begun this Clone War has

Bez bólu zatem w „Atak Klonów” się nie da. Ten seans zawsze szczypie, gryzie w dupsko jak okruszki w pościeli. Niemniej jednak – gdy zestawi się epizod drugi z filmami z nowej trylogii, dramatu z pewnością tu nie ma. Może i dialogi są drętwe, romans odpychający, a aktorstwo najważniejszej postaci – w najlepszym przypadku przeciętne. Natomiast mimo wszystko scenariusz ma początek, koniec, a pomiędzy nimi jest jakiś logiczny ciąg i całość do czegoś zmierza, obywając się bez „mary-sue’owania”.

Jak najbardziej można wrócić, tylko trzeba skippować sceny na Naboo.

„Star Wars: Atak Klonów” (2002)
Podsumowując:
Przeciętnie udany sequel przeciętnie udanego początku historii, która zmieniła świat.
5.5
Można

Przypisy:

Przypisy:
1 Wiem, że to „Star Wars”, ale armie po prostu maszerują i napierdalają do siebie jak w „Kapitanie Bomba”.
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *