Wybraliśmy się na “Ostatniego Jedi” w kilka osób i każdy wyszedł z kina z zupełnie innym zdaniem, a zatem można już spokojnie stwierdzić, że film podzielił widzów bardziej, niż politycy Polaków. W chwili, gdy piszę te słowa, w sieci dogasają już ognie wojenek o to, kto jest “starym i zrzędliwym dziadem”, a kto “gówniarzem łykającym wszystko jak pelikan”, zakamuflowane pod płaszczykiem sporu o to, kto jest “większym fanem “Star Wars”. Ja tymczasem plwam na tę skorupę i zstępuję do głębi.
Nie wiem czy zawsze tak było, bo w czasach mojego dziadka nie było jeszcze Internetu, tylko wojna i komunizm, ale niepokoi mnie to, że ludzie podchodzą do dzieł kultury, w tym do SW, trochę jak do obiektów kultu religijnego[1]To, że do obiektów kultu religijnego podchodzą, jak do obiektów kultu religijnego niepokoi mnie w sumie jeszcze bardziej.. W zasadzie pod każdą recenzją bohatera niniejszego tekstu, którą czytałem w ostatnich dniach – niezależnie od tego czy była pozytywna, czy negatywna – wybuchała gorąca dyskusja pełna argumentów ad personam, jakby chwaląc, bądź krytykując film, odpowiednio – chwalono Hitlera, albo obrażono komuś matkę. W związku z powyższym na wstępie pragnę zaapelować: szanowny czytelniku, Ludwiku Dorn i psie Sabo – nie idźcie tą drogą! Pozwólcie ludziom mieć swoje zdanie nawet jeśli sami macie zupełnie inne.
Na wszelki wypadek od razu poinformuję, że jakkolwiek mi “Ostatni Jedi” nie przypadł do gustu, to patrząc nań zupełnie z boku – być może są to bardzo złe Star Warsy, ale z pewnością nie bardzo zły film. Jeśli mam być zupełnie szczery – nadal też nie rozumiem dlaczego akurat to dzieło, oznaczone dumnym przedtytułem: “Epizod 8” – wywołuje aż tak różnorodne i gwałtowne emocje. “Ostatni Jedi” wiernie podąża bowiem ścieżką obraną przez Disneya przy okazji Epizodu 7: “Przebudzenie Mocy” i nie jest ani gorszy, ani lepszy niż poprzednik, który – jak się wydaje – spotkał się z mniejszą amplitudą uczuć. To w gruncie rzeczy nadal mieszanina przyzwoitych i słabych pomysłów fabularnych; technicznego majstersztyku i taniego efekciarstwa; patosu i nieustannego puszczania oka do widza. Jak tak teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że Disney bardzo chciał zmienić epizodyczną sagę Star Wars w “Avengersów” i akurat to chyba mu się udało.
Problem w tym, że ja nie lubię “Avengersów”.
“I am One with the Force and the Force is with Me”
Żeby oszczędzić wszystkim zainteresowanym czasu na udowadnianie mi, że “nie jestem fanem”, albo ‘nie rozumiem fenomenu” SW, od razu przyznam się do wszystkiego co złe: nie przepadam za Ewokami, lubię pierwszą trylogię (I-III), a najlepsze Star Warsy to dla mnie obok “Imperium kontratakuje” – “Łotr 1”. Świat wykreowany przez Lucasa – którym zresztą zainteresowałem się dopiero na studiach – to dla mnie przede wszystkim gry komputerowe i zarżnięte przez Disneya “Expanded Universe” obudowane moją własną wyobraźnią. Poe Dameron i Rey – powiadacie? Kyle Katarn i Admirał Thrawn to byli bohaterowie!
Filmy będące fundamentem uniwersum (wiem, że były też książki, ale… Jezu…), nigdy nie były dla mnie wyznacznikiem czegokolwiek, jednakże na “Nowej nadziei” i “Imperium kontratakuje” bawiłem się świetnie, a na “Powrocie Jedi” niewiele mniej (wiadomo – Ewoki). “Mroczne Widmo” i “Atak Klonów” były słabiutkie, ale ujęły mnie wprowadzeniem do świata SW, tego czego brakowało mi w oryginalnej trylogii – szerszego tła i polityki. “Zemsta Sithów” to już momentami dla mnie naprawdę przyjemne kino rozrywkowe, natomiast “Łotr 1” zachwycił mnie… brakiem aspiracji. Oto film, od którego nikt niczego nie oczekiwał i który nikomu nic nie obiecywał, okazał się zadziwiająco spójnym i poprawnym kinem militarnym w klimatach SW.
Absurdy i alogiczności świata w obu trylogiach (dźwięki i kolorowe eksplozje w próżni, legendarna sprawność i głupota elitarnych wojsk Imperium i liczne inne niedoróbki) cierpliwie łatane potem przez fanów, nie przeszkadzały mi zbytnio, bo to nigdy – nie było i nie miało być poważne kino sci-fi dla grupki nerdów, a kosmiczna baśń dla mas.
“Size matters not. Look at me. Judge me by my size do you?”
Sprzedaż praw do SW Disneyowi powitałem z radością (wiadomo – nowe gry, nowe filmy), ale początki naszej kulturalnej relacji były – delikatnie mówiąc – “takie sobie”. Nie da się opisać w jednym akapicie, ani “‘hype’u” jaki miałem ‘przed’, ani rozczarowania jakie odczułem ‘po” obejrzeniu “Przebudzenia Mocy” – zatem darujmy sobie. Wystarczy rzec, że spodziewałbym się absolutnie wszystkiego, tylko nie ordynarnego “remastera” “Nowej nadziei”, który ostatecznie dostaliśmy.
O dziwo jednak, po zaliczeniu “Łotra” i informacji, że “Ostatniego Jedi” nie wyreżyseruje Jar Jar Abrams[2]Wyzłośliwiam się, ale jego “Star Trek” mi się podobał, choć pewnie dlatego, że w ogóle nie znam tego uniwersum. zapaliła się we mnie iskierka nowej nadziei. A może tym razem się uda?
“Truly wonderful the mind of a child is.”
No to – żeby nie było wątpliwości – nie udało się[3]Tak po prawdzie, zgasła jak nadzieja na trwały pokój po eksplozji drugiej Gwiazdy Śmierci….
“Ostatni Jedi” to pierwszy film osadzony w uniwersum SW, przy okazji oglądania którego nie poczułem niczego. Ani ekscytacji, ani zachwytu, ani nawet wkurwienia – jak przy “Przebudzeniu Mocy”.
Może faktycznie jest tak, że dziesięć lat temu byłem jeszcze dzieckiem i wystarczyło mi pokazać miecze świetlne, kokę, dziwki i lasery, żebym z rozdziawioną gębą krzyczał – “Babciu, to jest zajebiste!”, a teraz gdy już tak potwornie posiwiałem i przytyłem – szukam dziury w całym – ale nie sądzę. Raz, że nadal jestem dzieckiem i zawsze byłem gruby, dwa – zazwyczaj nadal wystarczy mi pokazać miecze świetlne, kokę, dziwki i lasery, żebym wzywał imienia Babci nadaremno.
SPOILER ALERT!
“Leia, do you remember your mother? Your real mother?”
Historia przedstawiona w ósmym epizodzie sagi zaczyna swój w bieg, w chwili, w której zakończyło się “Przebudzenie Mocy”. Życzliwie przypominam zatem, że:
- Republika znowu nie istnieje (normalnie – “państwo sezonowe”) wysadzona kolejną super bronią sfinansowaną z nadzwyczajnego wzrostu dochodów z VAT;
- Najwyższy Porządek (tj. chłopięce Imperium kierowane przez rzekomo bardzo potężną i tajemniczą istotę, tj. Snoke’a) rękoma Kylo Rena wściekle próbuje wykończyć Rebelię (podmiot, który z nieznanych mi bliżej powodów jeszcze przed końcem Republiki funkcjonował równolegle do niej);
- Rey wyrusza na Ahch-To by odnaleźć Slawoja Ziżka i dowiedzieć się jak zbudować galaktyczny socjalizm…, tfu! – by odnaleźć Luke’a Skywalkera i nakłonić go do powrotu, a przy okazji dowiedzieć się, jak zostać Jedi!;
- Finn leży nieprzytomny i regeneruje się;
- Poe Dameron żyje i nadal jest najlepszy pilotem Rebelii, a Leia nadal kieruje jej losami.
Osobiście nie za bardzo polubiłem nowych bohaterów, doceniając w zasadzie jedynie pomysł na postać Finna i Rena (w skrócie: wydawali się najbardziej ludzcy), ale i tak byłem bardzo ciekaw jak dalej potoczą się losy, tak wyżej wymienionych, jak i Rey, Damerona, rodzeństwa Skywalkerów i chodzącego dywanu z Kashyyyk. I tu uczciwie muszę przyznać – miejscami zostałem zaskoczony[4]Świadkowie potwierdzą, że trafnie przewidziałem jedynie, że Luke będzie stary i zgorzkniały i nie będzie chciał uczyć Rey oraz że ostatecznie połączy się z Mocą jak Obi-Wan Kenobi. Zanim jednak radośnie zakrzyknięcie – yeeeey! – miejcie proszę świadomość, że ta rzekomo – “nieholywoodzka” – nieprzewidywalność historii opowiadanej przez “Ostatniego Jedi” nie jest efektem kunsztu i bezkompromisowości autorów skryptu, a “zdupowatości”[5]Od – “rzecz/wątek z dupy”. rozciągniętej do granic absurdu – nawet jak na Star Warsy.
Nie zrozumcie mnie źle – wiem że Star Warsy, to filmy w których w próżni statki kosmiczne robią “bziuuuum”, a lasery “piuł, piuł!”, ludzie za pomocą Mocy wyrabiają rozmaite cuda, elitarne oddziały wojskowe dostają wpierdol od bandy przerośniętych misiów koala, a największy kretyn w całym uniwersum zostaje senatorem (choć gdy patrzę na nasz Sejm i Senat, to akurat to w sumie wydaje mi się najmniej “nierealistyczne”), ale powyższe – mimo wszystko – mieści się, czy też raczej “mieściło się” w granicach jakiejś konwencji, nawet jeśli była to wspomniana wyżej konwencja “baśni dla mas” (swoją drogą – http://www.theforce.net/swtc/index.html – polecam, stale tu zaglądam). Owszem – dźwięk rozchodził się w próżni, ale ludzie w próżni nie oddychali i umierali. Owszem – Moc pozwalała na wiele, ale miała jakieś ograniczenia – no i władanie nią trzeba było okupić latami treningów. Owszem – miśki z Endor i jaszczurki z Naboo spuszczały wpierdol, odpowiednio: Imperium oraz armii droidów, ale przynajmniej mieli coś w rodzaju liczebnej przewagi. Owszem – Jar Jar zostawał senatorem, ale… – no dobra, dla tego nie mam żadnego usprawiedliwienia. W każdym razie – wszystko miało jakieś granice, których twórcy kolejnych części mniej lub bardziej się trzymali, a bohaterowie nadal byli ludźmi z krwi kości. Ani “Mary Sue”, ani “Gary Stu” nigdy nie pojawili się w SW.
“Ostatni Jedi” tymczasem – nawet nie tyle narusza, ile wręcz gwałci całą dotychczasową konwencję SW, niczym George Lucas Stormtroopera w słynnej scenie z “South Parku” (której niestety prawdopodobnie nigdy nie zapomnę). Zapomnijcie o ludziach – Disney zastąpił ich superbohaterami na wzór tych z Avengersów! Wszyscy czepiają się, że Leia nawet półprzytomna, wyrzucona eksplozją w próżnię (oczywiście bez najmniejszego zadrapania) potrafi wrócić z powrotem na statek (wiadomo – Moc… <przerwa_na_gorzki_śmiech>), ale przecież prawdziwym wymiataczem jest tu Rey Sue, która pół roku od zawiązania akcji nowej trylogii pilotuje lepiej, niż Han Solo i włada mieczem oraz Mocą lepiej, niż mistrzowie Jedi.
“A Anakin, a Luke? Przecież ten ostatni rozwalił Gwiazdę Śmierci jednym wystrzałem!” – oburzy się ktoś. Zatem – nie wiem czy oglądaliśmy te same filmy, ale Luke latał śmigaczami od dzieciństwa (chciał się nawet zaciągnąć do imperialnej akademii, żeby zostać pilotem) i tylko dzięki poświęceniu kompanów i pomocy Hana Solo oraz Obi-Wana był w stanie oddać fartowny strzał niszczący Gwiazdę Śmierci. Walkę mieczem świetlnym trenował przez dłuższy czas, a i tak przy pierwszej poważniejszej konfrontacji stracił łapsko. Anakin – to samo. Podobno jeden z najpotężniejszych użytkowników Mocy w dziejach – statki pilotował od dzieciaka i całe lata trenował pod okiem Jedi, a i tak Dooku obciął mu rękę. A Rey? Usłyszała od Hana Solo, że Moc istnieje, więc potrafi już kontrolować umysły szturmowców, posługiwać się telekinezą, wykończyć z blastera oddział szturmowców i pierwszy raz trzymając miecz świetlny, nawiązać równorzędną walkę z Kylo Renem, który zapewne trenował przez lata. Podsumowując – piękna, mądra, silna, niezależna – ot typowa księżniczka Disneya.
Ot tej pory, po takiej zmianie konwencji, już każda bzdurę będącą efektem “niemocy” scenarzystów będzie można wytłumaczyć “Mocą”.
Ale “Ostatni Jedi” to nie tylko problemy z konstrukcją bohaterów (o czym więcej niżej), ale też z samym sposobem prowadzenia historii. Nie sposób bowiem domyślić się rozwoju fabuły (a właśnie to w mojej ocenie świadczy o jej dobrym rozpisaniu), jeśli jest on sprzeczny z logiką. Jak przykładowo można było przewidzieć, że to Luke usiłując zabić Kylo Rena przyczynił się do jego przejścia na Ciemną Stronę, gdy w istocie Skywalker nie miał żadnego sensownego powodu, by zaatakować bratanka? Jak można było przewidzieć, że Najwyższy Lider Snoke, który rzekomo potrafił wyczuć wszelkie myśli i uczucia ucznia, da się zabić jak dzieciak, gdy przez kilka godzin kreowany był na największe zagrożenie w galaktyce? Na dobrą sprawę, durny jest zresztą już sam początek filmu, gdy nowy, potężny okręt Najwyższego Porządku zostaje pozbawiony wszystkich systemów obronnych po ataku jednego myśliwca (!), a następnie zniszczony przez jeden bombowiec (!!!) (gdzie się podziało pole siłowe?), a potem jest tylko gorzej. Finn i Rose znajdują poszukiwanego hakera w celi, do której trafiają po nielegalnym lądowaniu na plaży przed ekskluzywnym kasynem. Rebelia niszczy całą flotę Najwyższego Porządku jednym samobójczym atakiem (trzeba tak było rozwalić Gwiazdę Śmierci, cwaniaczki, to Jyn Erso wciąż by żyła…). Mógłbym tak wypisywać absurdy fabularne i nielogiczności, których jest chyba więcej, niż w “Mrocznym Widmie”, “Ataku Klonów” i “Zemście Sithów” razem wziętych, cały dzień, ale po co – skoro zrobili to już lepsi ode mnie, a fani filmu i tak powiedzą, że “Moc”, “magia świata Gwiezdnych Wojen”, “nie rozumiesz fenomenu świata, hurr durr!”?
“Mmm… Lost a planet Master Obi-Wan has. How embarrassing… how embarrassing.”
Powyższe jeszcze bym przeżył (za 20 lat nowe Expanded Universe pewnie jakoś to załata – choć tym razem będzie to naprawdę trudne), gdyby nie fakt, że nie bardzo jestem w stanie znaleźć inne plusy “Ostatniego Jedi”, łączące się z opowiadaną historią. Pochwalić mogę na pewno wątek buntu Poe Damerona, bo ten choć finalnie nieziemsko skopany – wprowadził przynajmniej jakieś napięcie. Fajnie, że spróbowano też skomplikować i pogłębić postać Kylo Rena, by strząsnąć z niego wizerunek “emo”, ale w moim odczuciu, to nadal jest poziom “Weltschmerzu” w stylu Anakina z “Zemsty Sithów”, więc dobrze bynajmniej nie jest. Poza tym, jakkolwiek byłem pewien, że Luke będzie stary i zgorzkniały, zaskoczyło mnie jak dobrze zagrał to Mark Hamil (pewnie sam jest już stary i zgorzkniały…). Luke w stylu nieodżałowanego Kyle’a Katarna to jedna z niewątpliwych zalet “Ostatniego Jedi” i chyba jedyny powód dla którego mógłbym do tego filmu wrócić.
Poza tym jest zwyczajnie źle.
Rey to jak wiadomo – kompletna wydmuszka bez charakteru, dodatkowo zrujnowana przez wątpliwy talent aktorski Daisy Ridley próbującej grać przez dwa filmy na jednym szczękościsku (choć to akurat wpisuje się w tradycję gwiezdnowojennego kina). Snoke’a zarżnięto, bo najwyraźniej nie wiedziano co z nim zrobić i jak wytłumaczyć skąd się wziął. Historię Finna, co do którego rościłem sobie pewne nadzieje, też w zasadzie zarżnięto, bo upchnięto go w jednym wątku z Rose – Azjatką wprowadzoną do fabuły chyba tylko na potrzeby sprzedaży marki na rynkach wschodnich. Ów wątek – jeśli już przy nim jesteśmy – jest rozwleczony ponad wszelką miarę, nudny, pełen miałkich bohaterów, z którymi twórcy nie wiedzieli co zrobić dlatego szybko się ich pozbyli (DJ, Phasma) i kompletnie zbędny. Gdyby go zupełnie wyciąć i pozwolić Finnowi rypnąć w samobójczym ataku w działo oblężnicze – dałbym przynajmniej oczko w górę[6]Czy to już rasizm?.
Poza tym, nadspodziewanie zmęczyła mnie Leia i będę bezlitosny jak Disney – szkoda, że w filmie nie zginęła szybciej, niż w rzeczywistości – opowieść tylko by na tym skorzystała. Wiceadmirał Holdo też niestety nie okazała się postacią pokroju Mon Mothmy. Nie ukrywam, że Rebelia z “Łotra 1” złożona ze starszych, zmęczonych, niedomytych (tu już może przesadzam) ludzi wydawała mi się bardziej przekonująca. Tam czuć było, że to grupa osobników mających swoje powody do buntu, zaszczutych i nie mających już nic do stracenia. W “Ostatnim Jedi” to już dobrze bawiące się dzieciaki. Ludzie giną, Rebelii grozi całkowite zniszczenia, a Leia i Holdo chodzą po statku z uśmiechem, poklepując się po ramionach. Sprawny scenarzysta prawdopodobnie zrobiłby z tych postaci coś naprawdę fajnego, ale niestety, jak już wiemy – do epizodów Disney nie dopuszcza sprawnych scenarzystów.
No i co ja mam Wam jeszcze powiedzieć? Że BB8 mi się podobał? <przerwa_na_bezradne_rozłożenie_rąk>
Natomiast należy życzliwie zauważyć, że oskarżenia względem “Ostatniego Jedi”, iż jest <<remasterem “Imperium kontratakuje”>>, są z gruntu niesprawiedliwe, bo jeśli już coś można mu w tej kwestii zarzucić, to raczej to, że jest remiksem motywów z dwóch ostatnich epizodów starej trylogii.
“Here’s where the fun begins.”
Są tu jednak też rzeczy dobre, a nawet bardzo dobre, np. “wizualia”.
Tu film zrobiony jest wzorowo i jeśli ktoś chodzi do kina tylko po to, żeby pooglądać sobie ładne obrazki, to jak gwarantuję – nie będzie zawiedziony. Jeśli bowiem przykładowo scenografia sali tronowej Snoke’a po prostu “wywołuje efekt wow”, to sceneria Crait (to ta czerwona planeta pokryta warstwą soli, gdzie toczy się finałowa bitwa) bez znieczulenia wyrywa oczy z oczodołów, by zawirować z nimi w rytm imperialnego tanga (ten fragment akurat piszę po kilku głębszych, ale reszta jest już na trzeźwo!). Wysoki poziom trzymają też kostiumy oraz wygląd kosmicznych bitew. Przy tych ostatnich można już (a nawet trzeba) czepiać tego, jak są poprowadzone przez scenariusz, ale od strony wizualnej – orzeszki. Ostatni raz taki koloryt wybuchów widziałem, jak wuj Albert na własną rękę naprawiał starego Junkersa.
Abstrahując od sensowności i realizmu całej sceny – bardzo spodobała mi się też choreografia walki z użyciem mieczy świetlnych w sali tronowej Snoke’a – jak dla mnie lepsza od wszystkich walk ze “starej” trylogii. Była odpowiednio dynamiczna i świetnie zmontowana, choć z pewnością mniej dramatyczna, niż wyżej wskazane.
Jeśli chodzi o nowych obcych/stwory (wiem, paskudny rasista ze mnie), to też byłoby bardzo rzetelnie, gdyby nie nadmierna eksploatacja Porgów (te drobne, czarno-żółte ptaszki). Rozumiem pokazać je dwa, trzy, a nawet cztery razy, ale przy siódmym zaczynam już wymiotować z przesytu, a przecież przede mną siedzą ludzie. W rezultacie jakoś bardziej przypadły mi do gustu absolutnie wspaniałe Lanai (żółwiopodobne w habitach), które w ogóle uznaję za jeden z większych plusów “Ostatniego Jedi”.
Jeżeli chodzi o rzeczy dla ucha, czyli muzykę – to nic nie zapadło mi w pamięci. Gdzież tym utworom do “Duel of Fates”, czy “Battle of Heroes”?
Nie podzielam natomiast zarzutów co do zbyt dużej ilości humoru. Owszem, zazwyczaj nie były to podśmiechujki najwyższych lotów, ale parę razy, nawet ludzie wychowani na Monty Pythonie mogli się uśmiechnąć. Do poziomu żartów “Mrocznego Widma” szczęśliwie “Ostatniemu Jedi” daleko.
“They were at the wrong place at the wrong time. Naturally they became heroes.”
Gdy byłem jeszcze bardzo młody i bliżej było mi do “małego skurwiela”, niż “dobrego dziecka”, szkolna wychowawczyni (ta jedyna, która zdawała się mnie lubić), stawiała mnie koło swojego biurka i patrząc to na mnie, to na dziennik (w którym przynajmniej na tle klasy miałem całkiem przyzwoite oceny), rozdarta, pytała: “I co ja mam teraz z Tobą zrobić, Repetowski?”.
Tak się właśnie teraz czuję, rozdarty pomiędzy szczerą sympatią do uniwersum SW, a tym co dostałem. Bo z jednej strony – to już zdecydowanie nie moje klimaty (jak widać powyżej), z drugiej – wcale bym nie chciał, żeby Disney przestał kręcić kolejne części, nawet za cenę dalszego gwałcenia świata wykreowanego przez Lucasa. Jak znam siebie – nie przestanę ich też pewnie oglądać, co roku biegnąć na premierę. Powiem więcej – gdyby to miało wyglądać tak, że na przemian będziemy dostawać “Star Wars Avengers” (“Przebudzenie Mocy”, “Ostatni Jedi”), potem film dla fanów (“Łotr 1”, “Solo”), byłbym chyba w stanie nawet obniżyć swoje, może nazbyt wygórowane oczekiwania względem, czysto przecież rozrywkowego kina spod znaku SW. “Ostatni Jedi” – mimo moich, czysto fanowskich narzekań – jest w końcu przyjemną gumą do żucia dla oczu – i jakkolwiek niczym więcej – nadal chcę zobaczyć, jak kończy się ta cała historia (choć nie ukrywam, że bardziej interesuje mnie to, jak te pełne luk i sprzeczności SW Disneya, połatają ci bardziej twórczy fani).
Ironią losu pozostaje dla mnie natomiast, że arcyciekawe – ale zapewne trudniejsze do sprzedania Expanded Universe – nazywa się teraz “Star Wars Legends”, mimo że określenie to prędzej pasowałoby do siódmego i ósmego epizodu gwiezdnowojennej sagi…
Przypisy:
⇧1 | To, że do obiektów kultu religijnego podchodzą, jak do obiektów kultu religijnego niepokoi mnie w sumie jeszcze bardziej. |
---|---|
⇧2 | Wyzłośliwiam się, ale jego “Star Trek” mi się podobał, choć pewnie dlatego, że w ogóle nie znam tego uniwersum. |
⇧3 | Tak po prawdzie, zgasła jak nadzieja na trwały pokój po eksplozji drugiej Gwiazdy Śmierci… |
⇧4 | Świadkowie potwierdzą, że trafnie przewidziałem jedynie, że Luke będzie stary i zgorzkniały i nie będzie chciał uczyć Rey oraz że ostatecznie połączy się z Mocą jak Obi-Wan Kenobi |
⇧5 | Od – “rzecz/wątek z dupy”. |
⇧6 | Czy to już rasizm? |