Pamiętam swój pierwszy kontakt ze Stonerror. Byłem na koncercie w nieistniejącej już dziurze o nazwie „Kana”, gdzie w ramach piwnicznego festiwalu produkował się szereg bliżej mi nieznanych zespołów. Stałem przy barze, popijając szczynopodobny napój i słuchając kolejnych kapel wrzynających się w bębenki z wdziękiem wiertarki udarowej, gdy wtem na scenę weszło kilku niepozornych jegomościów.
– Co to było? – zaciekawiłem się wstrząśnięty (i niezmieszany) po krótkim, acz mocnym, dwudziestominutowym secie.
– Stonerror – wyjaśnił mi organizator imprezy.
– Stoneterror? – chciałem się upewnić, ogłuszony ciężkim brzmieniem.
Stonerror, kurwa!!!
– Mój przyjacielu – odstawiłem piwo – Każdy człowiek na takich festiwalach wystawia najpierw porządne kapele, a gdy klientela się napije, wówczas puszcza gorsze. Ty zaś zachowałeś dobre granie aż do tej pory.
Taki to początek znaków uczynił Jezu…, znaczy ten, Stonerror w Kanie. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w niego ci co go usłuchali.
Jakiś czas temu pisałem o Mothers in Furs i pewnym rozdźwięku pomiędzy materiałem zarejestrowanym na płycie, a wrażeniami z koncertu. W przypadku Stonerror nie ma tego problemu, bo ich debiutancka EPka “Rattlesnake Moan” to zapis koncertu, jaki miał miejsce w grudniu 2015 r. w krakowskim klubie Piękny Pies. Jest zatem naturalnie, ostro i zadziornie; zamknąwszy oczy możemy bez trudu poczuć atmosferę tej kultowej knajpy. Soczyste, brudne brzmienie dobrze uchwycił i zmiksował Robert „Nasti” Nastal, który na co dzień realizuje koncerty grupy Hey czy Püdelsów.
Jeśli chodzi o sam materiał, to na “Rattlesnake Moan” złożyło się pięć numerów. Szkielet konstrukcyjny, na jakim oparto poszczególne utwory, jest podobny – motorycznemu rytmowi towarzyszą ciężkie gitarowe riffy i melodyjny (zazwyczaj) śpiew, ale ze względu na zróżnicowanie tempa i tak nie sposób się nudzić. EPkę otwiera klimatyczne “Jericho”. Kawałek stanowi dobrą próbkę możliwości zespołu. Oparty o charakterystyczny, zapętlony motyw na basie, stopniowo nabiera rozpędu, by mniej więcej w połowie runąć na słuchacza ścianą zgrzytu i wrzasku. Jeśli w tym momencie nie odbijesz się od Stonerror – warto słuchać dalej, bo reszta też bardzo ci się spodoba. W “Tomorrow Never Knows” panowie po swojemu interpretują klasyk Beatlesów – z tym, że hipnotyczne, oniryczne brzmienie oryginału zastępują mięsistym uderzeniem gitary i pulsującym rytmem sekcji rytmicznej. Następny w kolejce “Rattlesnake Moan” nie pozostawia wątpliwości, dlaczego przypadła mu w udziale zaszczytna rola singla. Rozpisany na przeszło pięć minut kawałek to mistrzostwo stylu – kapitalnie zagrane i zaśpiewane. Znowu mamy do czynienia z charakterystycznym, motorycznym motywem na gitarze basowej, skąpanym w morzu przyjemnego dla ucha zgiełku. “Wrath” i “Zombie Train” to powrót cięższego łojenia, z szaleńczym rytmem i wykrzyczanym wokalem.
Po przesłuchaniu 20-minutowego debiutu Stonerror jawią mi się dwa oblicza zespołu. Oba są ciężkie, rytmiczne i skąpane w mrocznych klimatach (warto zwrócić uwagę na teksty, skądinąd bardzo dobre, niepełniące roli dodatku i wolne od wątpliwości, jakie miała Kaśka Nosowska przy pisaniu ogniskowego „Teksańskiego”), z tym że jedno ciąży bardziej ku nastrojowi i rockowi awangardowemu (“Jericho”, “Rattlesnake Moan”) a drugie ku punkowej jeździe bez trzymanki (“Tomorrow Never Knows”, “Wrath” i “Zombie Train”). Osobiście zdecydowanie bardziej preferuję pierwsze klimaty i wolałbym, żeby w tym właśnie kierunku poszła muzyka kapeli, tym bardziej, że w ramach złożonej struktury bardziej nastrojowych numerów panowie też potrafią nieźle przyłoić, ale gotów jestem obdarzyć Stonerror kredytem zaufania.
Natenczas mogę za to zapewnić, że po stokroć warto dać “Rattlesnake Moan” szansę i dać mu się zabrać na przejażdżkę po rockowej pustyni. Nie będziecie żałować.
PS: Warto dodać, że fizyczna wersja albumu na CD, wydana w oficynie Macieja Cieślaka ze Ścianki, My Shit In Your Coffee (mniam?), cieszy oko elegancką, ascetyczną oprawą i przyciągającym uwagę (zwłaszcza męską) zdjęciem.