Mogłoby się wydawać, że gdy baton ma przymiotnik „studencki” w nazwie, to musi kosztować 29 groszy i składać się z tekturowo-czekoladowej „obudowy” i nadzienia zmieszanego na szybkiego z ludzkiego mięsa (oddzielanego mechanicznie), kondomów, tytoniu, który nie przeszedł kontroli jakości i spirytusu produkowanego na AGHu na bazie starego smaru, oleju silnikowego i gnijącego ziemniaka. Tymczasem nic bardziej mylnego. Wawelowski „Studencki wiśniowy” to jakość sama w sobie, w cenie mid-range’owych batonów, składająca się niemal wyłącznie z czekolady i wyrazistej wiśniowej marmolady.
Karminowo-czerwona stylistyka w jakiej utrzymane jest opakowanie od razu rzuca się w oczy, niczym sęp na żołnierza ONZ, który zabłądził na sudańskiej pustyni. Jako, że ostatnimi czasy udało mi się złapać trochę roboty na boku (kilka nocnych wypadów na cmentarz w ramach „wykopek” dla dr hab. Franciszka Frankensztajna z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie), mogłem sobie pozwolić na wersję XXL, która jest cięższa o 6 gramów od wersji normal, dedykowanej pechowcom z niższych warstw społecznych. Skład produktu jest czytelny, a opakowanie łatwo się otwiera, zachęcając do wpieprzania.
Całość prezentuje się naprawdę nieźle, a klasyczny, tradycyjny design batonu wychodzi mu tylko na plus. Przyczepić mogę się tylko do pewnej niekonsekwencji krakowskich cukierników, bo jeśli już podzielili batonik na 7 pojemniczków (co widać na załączonym obrazku), to każdy powinien być traktowany osobno, a niestety odłączenie choć jednego z nich (i konsumowanie po jednym) jest raczej niewykonalne. Przy każdej próbie odłączenia zbiorniczka, eksplodował on w mej ręce, brudząc ją marmoladą. Konstrukcja batona jest więc raczej niestabilna i trzeba się z nim obchodzić jak z jajkiem.
Smakuje za to już wybornie, czekolada rozpływa się w ustach, a marmolada pieści kubki smakowe swym intensywnym smakiem. „Studencki wiśniowy” nieźle też zresztą pachnie, ale nie miałem zbyt wiele czasu na wwąchiwanie się, bo byłem naprawdę głodny.
Podsumowując – batonik Wawelu to doskonała propozycja (także dla patriotów, którzy nie mogą przełknąć Marsów, Snickersów i innego „imperialistycznego szajsu”) na słodką przekąskę. Prezentuje się godnie i tradycyjnie, wyśmienicie smakuje, a jednocześnie unosi się nad nim pewna aura „II Rzeczpospolitowego hipsterstwa”, przez co można w oparciu o jego konsumpcję budować np. wizerunek nowoczesnego nacjonalisty, który w „zamach w Smoleńsku” raczej nie wierzy, ale ojczyzny broniłby, niczym posłanka Pawłowicz cnoty. 8/10.
Tekst opublikowany na blogu „Wpieprzamy”, prowadzonym wraz z Krzyśkiem i Michałem w latach 2012-2014.