No nareszcie! Wyjmują mnie z żółtej reklamówki z widniejącą nań biedronką i stawiają na kamiennej płycie. Jestem podekscytowany tą chwilą, jak każdy przedstawiciel mojego gatunku. Słyszę niecierpliwy stukot moich, tłoczących się w folii, towarzyszy, ale jestem niemal w pełni skoncentrowany na drobnej, kobiecej dłoni pochylającej się nade mną z zapałką.
– No, dawaj Mała – szepczę w duchu – Come on Baby, Light my Fire!
Potarta zapałka rozbłyska płomieniem, ale szybko gaśnie z syknięciem. Dyrektywa Unii Europejskiej nakazująca stosowanie „zapałek przeciwpożarowych” jest w Polsce skrupulatnie implementowana. Ale kobieta się nie poddaje, wyciąga kolejną i… jest, płomień się utrzymuje. Zapałka zbliża się do mnie, już czuję jej przyjemne ciepło, ale niemal w ostatniej chwili kobieta przenosi nade mną dłoń i zapala znicz stojący obok. Obracam w tym kierunku wzrok, niezadowolony z tego, że ktoś ukradł mi przyjemność rozbłyśnięcia jako pierwszemu i rozdziawiam ze zdumienia oczy.
Tuż obok stoi Ona – piękna, odziana w czerwone szkło i płaski kapturek z brązu. Wosk wypalił się w niej już do połowy i wtedy z nieznanych przyczyn, zapewne pod wpływem wiatru zgasła, a teraz dzięki zapałce płonie na nowo. Zaskoczony tym widokiem przegapiam najważniejszy moment swojego życia – chwilę, gdy i we mnie rozpala się wewnętrzny ogień. Czuję tylko zapach siarki przez sekundę unoszący się w powietrzu, a następnie woń palącego się wosku, która wypełnia wszystko wokół. Szybko odzyskuję utracony na moment rozum, rozglądam się.
Nie jesteśmy sami – otaczają mnie moi koledzy z reklamówki – trzej bracia Styks S-12R
i cztery małe S-1, zwane przez nas Drużyną A. Górują nad nimi dwa nieznane mi wysokie znicze Z-19. Nawet w tym godnym towarzystwie, znacznie się wyróżniam, podobnie jak moja towarzyszka. Nie jestem może najwyższy, ale mam największy wkład woskowy, więc będę płonąć długo po tym jak inne znicze zgasną, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że Z-19 palą się już jakiś czas.
Postanawiam się przywitać, oczywiście najpierw z jedyną damą obecną
w towarzystwie, zgodnie z wymogami zniczowego savoir-vivre.
– Dzień dobry, jestem…
– Gówno nas obchodzi kim jesteś – wchodzi mi w słowo jeden z Z-19.
– Daj spokój Józiu, nie godzi się tak świeżaka traktować – przywołuje go do porządku jego wysoki towarzysz – Ja jestem Stefan, a to Józef.
– Właśnie, poznajmy się, w końcu mamy spędzić razem życie – proponuje dama głosem, który sprawia, że mój ogień staje się jakby gorętszy – Nazywam się Lilly.
Pretensjonalnie – myślę, ale mówię:
– Bardzo ładnie, miło mi cię poznać. Jestem Dan.
– Też ładnie – uśmiecha się Lily.
– Ja tam wolę nasze tradycyjne polskie imiona: Kazimierz, Henryk, Bolesław – dudni złowrogo Józef – A nie te wszystkie Keviny, Brajany, Dennisy, Domestosy…
– Nie wybierałem sobie imienia. Nadali mi je w fabryce, w Pruszkowie – informuję.
– Patrzcie go, jaki burżuj. Z mazowieckiego przyjechał.
Nastaje chwila kłopotliwej ciszy.
Dzień jest pogodny, po niebieskiej tarczy nieba przesuwają się kremowe chmury przypominające baranki – umiejętnie stosuję najstarsze porównanie literackie świata
i myślę – okłamali mnie, okłamali mnie skurczysyny. Na półce w Biedronce wszystkie znicze, od najmniejszego do największego, opowiadały o wichrach, deszczach
i przejmującym chłodzie. Chłód wprawdzie jest, choć nie paraliżujący, ale deszczu nie widać, a wiatr jest ledwo zauważalny. Mój wielki dzień upłynie w spokoju, bez heroicznej walki o przetrwanie. Nie wiem dobrze to, czy źle.18
Spoglądam na stojących nad grobem ludzi, jest ich tylko dwoje, są już dobrze po pięćdziesiątce. Mężczyzna ramieniem obejmuje szlochającą kobietę. Dziwne, takich emocji się nie spodziewałem. Zerkam na grobową tablicę. „Zbigniew Rogucki”, lat 23. Niech Bóg zlituje się nad jego duszą.” Stereotypowo.
– To samobójca – odzywa się nagle Lilly. – Słyszałam wczoraj rozmowę dwojga ludzi. Wyszedł z wojska i ponoć skoczył z wieżowca. O godzinie ósmej – precyzuje przejawiając pamięć do szczegółów.
– Samobójca? – niedowierzam – To ich chowają na cmentarzach? Czemu nie na rozstajach dróg?
– Wolałbyś płonąć na rozstaju dróg? – wtrąca Józef – Albo na przykład na Krakowskim Przedmieściu, gdzie szczałby na ciebie jakiś pijany menel lub inny wyborca Tuska?
– No nie. Ale sami wiecie, samobójcy podobno przynoszą nieszczęście…
– To raczej ludziom. Popatrz jacy są smutni – zauważa Lilly. Jest sentymentalna, czuję to. Niedobrze. Będę musiał zagadać ją na śmierć.
– Ciekawe czemu to zrobił, nie? – zagajam rozmowę patrząc jej w oczy.
– Może z miłości? – pyta odwzajemniając spojrzenie. Ha! Już jest moja, wiedziałem, że mój srebrzysty kapturek z krzyżykiem i zdobienia z Dzieciątkiem Jezus, będą działać na kobiety. No i knot. Knot też jest ważny. Nigdy nie miałem kompleksów na punkcie długości knota. Wprawdzie w naszej zniczowej cywilizacji nie ma szans na małe zniczątka, ale za parę godzin mam się wypalić, a dobrze jest umierać w towarzystwie kobiety wpatrzonej w ciebie jak w obrazek.
– Z miłości to szczyt pedalstwa – komentuje jeden z zawsze praktycznych braci Styks. – Pewnie mafia go ścigała za długi.
– Z miłości… – szepcze Lilly. Najwyraźniej nic jej już nie odwiedzie od tej myśli.
* * *
Popołudniowe nabożeństwo dobiega końca, a ludzie powoli rozchodzą się do domów zostawiając nas samych ze sobą. Z góry cmentarz musi wyglądać jak dziwne kamienne miasto po bombardowaniu, w którym szaleją burze ognia. Dzień przechodzi w noc, niebieskie niebo barwi się atramentowym granatem i niczym kwiaty wyrastają na nim skupiska mlecznobiałych gwiazd. Lilly jest zachwycona, jej nieznośnie romantyczna dusza triumfuje i niewiele brakuje, abym zaczął dla niej recytować „Jasną Gwiazdę” Keatsa. Ale to dopiero w ostateczności – wmawiam sobie.
– Patrzcie jak to wygląda! – woła patrząc w niebo – Jakby ktoś i na nim zapalił znicze!
– Dla Pana Boga – pozwala sobie na żart Stefan. – Ale faktycznie mamy szczęście płonąć pod bezchmurnym niebem. Szkoda, że taki cud zdarza się tylko raz.
– My i tak długo żyjemy. Przyszedł czas zapłonąć, przyjdzie i zgasnąć – mruczy Józef.
– Ja to bym chciała płonąc wiecznie – oznajmia Lilly. – Płonąć i płonąć, bez końca, dając światło, ciepło i sprawiać by inni pamiętali.
– O czym? – zaciekawiam się.
– No… o człowieku – odpowiada zaskoczona.
– O niektórych ludziach lepiej byłoby zapomnieć – odzywa się Stefan głosem, w którym brzmi nutka życiowego doświadczenia. – Nawet o większości.
– Ludzie nie są tacy źli…
Wypowiedź przerywa mi jakaś korpulentna staruszka z chustą na głowie, która zamaszystym ruchem dłoni zgarnia do czarnego worka braci Styks i Drużynę A, drących się w niebogłosy. Przez głowę przemyka mi myśl, że stanie na grobie samobójcy naprawdę przynosi pecha, ale jestem tak zaskoczony, że nie jestem w stanie zwerbalizować swego odkrycia. Staruszka okręcając się na pięcie, znika w ciemnościach tak szybko jak się pojawiła.
– Hiena Cmentarna – komentuje to Józef. Nie słyszę w jego słowach większego zaskoczenia. – Jutro rano pojawi się na Mszy zgodnie z zasadą, że im większy grzesznik, tym go ciągnie bliżej ołtarza.
– Oni zginą?! – Lilly jest wstrząśnięta.
– Kiedyś tak, ale nie później niż my. Zapłoną gdzie indziej. Ona kradnie, bo to grób samobójcy i dlatego, że chce postawić te znicze na swoim. Dlatego wzięła te pospolite,
a nie nas. My się wyróżniamy, one nie, jeśli to jakiś powrót do dumy…
– To straszne…
– Ludzie jednak tacy są – odzywam się sucho – Straszni. A i tak stawia się im znicze. Ten na którego grobie stoimy chociaż godnie zastosował samokrytykę.
– Stchórzył. Bał się współziomków i stchórzył. Uciekł w ciemność – dudni głos Stefana. Jego płomień słabnie. Teraz widzę to wyraźnie. Józef patrzy na niego z troską, choć sam jest w nie lepszej sytuacji.
– Bohater to taki co żyje? – dziwię się. Niedawno, w Biedronce staliśmy bowiem niedaleko tanich telewizorów za 350zł, widziałem jak spod ziemi wydobyli górników, którzy spędzili tam kilka miesięcy i ochrzczono ich mianem bohaterów, a przecież niczego nie dokonali. Nie mieli dokąd uciec, nie mieli nawet miejsca by spanikować. I to wystarczyło. Zgodnie stwierdziliśmy wtedy, całym zniczowym działem, że ludzkość zwariowała. Tak panicznie szukała bohaterów, że bohaterem był dla nich nawet nieszczęśnik, który w Afganistanie wjechał na minę. Co jest do cholery bohaterskiego we wjechaniu na minę? – dziwiliśmy się wtedy. To mina powinna dostać medal (oczywiście od przeciwnej strony), bo to ona wygrywała w tym starciu.
– Ciekawe ile to jeszcze potrwa – smuci się Lilly, aż robi mi się jej żal. – Ile jeszcze zniczy się wypali, aż to wszystko się skończy.
– Dawno nas tu nie będzie – uśmiecha się słabo Stefan. – Martwmy się o to, co będzie zaraz.
– Już teraz zastępują nas e-znicze, pierdolone bezmyślne maszyny – syczy ze złością Józef. – Już teraz nas płomień jest mało komu potrzebny. Ludzie się od nas odwracają.
– Takie czasy – kiwa smutno głową Stefan i zapada w drzemkę, z której ma się już nie obudzić.
* * *
Stefan gaśnie po 3 w nocy, Józef odchodzi 15 minut później, zasypiając spokojnie na wieki. Rozmawiam z Lilly o ludziach, zniczach, gwiazdach, przeznaczeniu i drugiej części ekranizacji Alien vs Predator. Powietrze pachnie listopadem i woskiem. Lekki wiatr niesie krzyki cmentarnego bydła przychodzącego tu na piwo i trawkę. Ignorujemy ich. Gorzej, że Lilly gaśnie w oczach, wosk ubywa w niej w zastraszającym tempie, a jej głos staje się coraz cichszy i słabszy.
– I tak, mogłabym się palić na przykład w Bazylice Mariackiej, podobno jest tam pięknie… – mruczy.
– Też tak słyszałem. Ołtarze i zdobienia robią piorunujące wrażenie, chociaż jak na mój gust, nieco za duży tam ruch, toteż wolałbym pobliski Kościół św. Wojciecha, ze względu na nastrój w nim panujący.
Nie odpowiada.
– Lilly! – wołam.
– Tak? – mruczy cicho uśmiechając się.
– Mów do mnie Lilly, mów do mnie jeszcze, za taką rozmową tęskniłem lata… Każde twoje słowo słodkie w mym sercu wywołuje dreszcze, mów do mnie jeszcze.
– To ty mów do mnie jeszcze – ciągnie dalej Lilly z tym samym uśmiechem, bardzo cicho, niemal szeptem – Ludzie nas nie słyszą, słowa twe dziwnie poją i kołyszą… Jak kwiatem, każdym słowem twym się pieszczę, mów do mnie jeszcze…
I gaśnie z sykiem.
Nie rozpaczam, kontroluję się. Tak miało być. To znaczy niezupełnie, ale mniejsza o to. Czuję w sobie narastający smutek, ale nie rozpaczam. Mam palić się jak najdłużej, pośród ciemności. To moja misja, moje powołanie.
I teraz rozumiem, ja prosty znicz z fabryki w Pruszkowie.
Po to właśnie się rodzimy – by płonąć wewnątrz, by wypełnić ciemność światłem, by rozświetlać mrok wokół nas – nie tylko dla siebie, lecz przede wszystkim dla innych – stojących obok. Trwamy razem, a czasem samotnie, na tej zimnej kamiennej płycie. Patrzymy jak powoli gasną nasi towarzysze, niezależnie od tego czy ich kochamy czy nienawidzimy. Widzimy jak nikną na zawsze w poczuciu tego, że już nigdy nie zapłoną, ale jednocześnie wierzymy że poza perspektywą czarnego kontenera na śmieci, gdzie mamy wpaść z łoskotem, jest coś więcej. Wierzymy nie mając ku temu podstaw – bez obietnic proroków, bez znaków na niebie i ziemi. Wierzymy, bo cóż nam pozostało?
Zrywa się wiatr, mój płomień gwałtownie maleje, zamykam oczy, i czuję jak dym unoszący się nad żarzącą końcówką knota, wiedzie mnie ku ciemności…
Rzezawa, październik 2010 r.