Od pierwszych informacji o “The Crown” wiadomo było, że rzecz będzie czymś więcej, niż serialem. Podejście Brytyjczyków do monarchii może i zmieniało się na przestrzeni lat (w znacznej mierze z powodu postępków rodziny panującej), jednak nawet w chwili jej najniższych notowań, niezmiennie darzono ją estymą większą, niż urzędowa.
Ta produkcja mogła zatem urodzić się wyłącznie na Wyspach, bo to przecież opowieść o wyspiarskim wynalazku ustrojowym i ich mieszkańcach. Niekoniecznie jednak musiała się udać. Można było wszakże podejść do tematu w nudny, dokumentalny sposób lub w pogoni za zainteresowaniem widza, uciec w fantazmaty. Można było przesadzić z patosem lub wręcz przeciwnie – z dystansem. Można było zamknąć się wyłącznie w Pałacu i stracić perspektywę na to co dzieje się za jego oknami, albo skupić się bardziej na zmieniającym się świecie zewnętrznym, niż na znacznie wolniej zmieniającej się monarchii.
Tymczasem wyszło niemal idealnie. Z perspektywy całości trudno mi bowiem wyobrazić sobie lepiej napisany, zrealizowany i zagrany serial o brytyjskiej rodzinie królewskiej (ze szczególnym uwzględnieniem Królowej Elżbiety II, wokół której całość się kręci – oczywiście).
Ciężar na skroniach
Chociaż “The Crown” jest przede wszystkim pomnikiem świetnego pisarstwa, które z niewiele znaczących scen z życia “rojalsów” potrafi wycisnąć maksimum treści, trudno zaprzeczyć, że rodzina królewska sama w sobie, też scenariuszowi pomogła. Miała być bowiem wzorem brytyjskiej rodziny i moralnym kompasem dla poddanych, a tymczasem na niemal każdym poziomie wychodziła z niej – taka, kurwa, patola – jakiej ze świecą szukać w późnych latach 90-tych na łódzkich Bałutach. Trudne relacje Elżbiety z mężem, z dziećmi, czy z siostrą; chore małżeństwo Karola i Diany; zdrady, romanse, traumy, wzajemne żale – nazbierało się tego trochę. Serial oczywiście rozlicza Windsorów z tego wszystkiego, czasami mniej (wątek rzekomych zdrad księcia Filipa), a czasami bardziej rzetelnie (wieloletni romans Karola z Kamilą), co samo w sobie jest zajmujące.
Zasadniczy trik polega jednak na tym, że choć całość portretuje życie i funkcjonowanie brytyjskiej elity na przestrzeni 50 lat, robi to w taki sposób, by i zwykły śmiertelnik, nieposiadający trzydziestu koni i osobistego okrętu pasażerskiego – mógł się z rozterkami “rojalsów” utożsamiać. W rezultacie największym atutem “The Crown” niezmiennie pozostaje fakt, że prócz fascynującej podróży przez historię i opowieści o bądź, co bądź niezwykłych rolach społecznych – serial pozostaje nadzwyczaj “ludzki”. Bo człowieka – z wszystkimi jego wadami, zaletami, lękami i ambicjami – widać tu tak w Dianie, jak i Karolu, Kamili, a nawet Elżbiecie. Choć mówimy o ludziach na szczycie, każdy tu z czegoś rezygnuje, każdy coś przegrywa.

Jakość przemyślanego scenariusza, idzie w parze z wybitnym poziomem realizacji. “The Crown” to bowiem i rewelacyjna scenografia, i czołówka brytyjskiego aktorstwa w napisach końcowych. Oddanie zmieniających się realiów i okoliczności, w jakich osadzona była brytyjska monarchia jest znakomite. Całość była zresztą jednym z powodów, dla którego wyposażyłem się w wyższy plan Netflixa, pozwalający na oglądanie produkcji w rozdzielczości 4K. “Korona” bowiem zwyczajnie cieszyła oczy.
Korona seriali
“The Crown” to sześć sezonów po dziesięć odcinków, każdy skoncentrowany na innym okresie funkcjonowania rodziny królewskiej. Przy takiej ilości epizodów i rozpiętości scenariusza – trudno o równy poziom całości i w końcówce czuć już, że rzecz łapie zadyszkę. Pierwszym czterem seriom postawiłbym “dziewiątkę”, bo pochłonęły nas na tyle, że zdarzyło nam się z żoną zarywać przy nich nocki. Ostatnie dwie – to pewna zniżka formy, ale nie na tyle, żebym postawił im mniej niż “osiem”. Efektem jest średnia nota, którą widać pod tekstem.
Ogólnie, to rzecz bliska ideału w swoim gatunku i prawdopodobnie najlepsza serialowa biografia w dziejach. Żal nie zobaczyć. Szczerze polecam.