Prawnicy, po lekarzach i politykach są grupą zawodową obarczoną chyba największym zainteresowaniem społecznym. Ilość książek, filmów i seriali z Temidą w tle, idzie w tysiące. Nie jestem pewien czy chodzi tu o kwestię intelektualnej, emocjonalnej i aksjologicznej atrakcyjności rywalizacji przed sądem[1]Bo przede wszystkim na tym aspekcie pracy prawnika zazwyczaj skupiają się twory kultury., czy może o pieniądze, które (zazwyczaj) łączą się z tym zajęciem. Zapewne o jedno i drugie. Fakt faktem, kultura popularna nie pozwala zapomnieć o świecie paragrafów.
Jako wykonawca tego zawodu, od czasu do czasu wkładający togę z niebieskim żabotem, nie mogę się nie uśmiechnąć do tych predylekcji. Oczywiście, zawodowa rzeczywistość mocno odbiega od wyobrażeń wykreowanych przez “Suits”, “Boston Legal”, czy “Prawo Agaty”. Kiedyś “zażarciłem” nawet, że realistyczny serial prawniczy musiałby portretować wielogodzinne ślęczenie elegancko ubranych ludzi nad stosami papierów i ich głośne przeklinanie. Nie zmienia to jednak faktu, że prawo wciąga; cudze sprawy i problemy pochłaniają bardziej niż własne, a “wygrywanko” po godnej walce smakuje lepiej, niż świeży placek z rabarbarem.
Dziw zatem bierze, że giereczkowo generalnie nie podziela tego zainteresowania. Owszem, dostaliśmy kilka tytułów z serii “Phoenix Wright: Ace Attorney”, a także indyki w rodzaju “Aviary Attorney” (2015), czy też okołoprawnicze ciekawostki w stylu “Bohemian Killing” (2016) lub “We. the Revolution” (2019), lecz zasadniczo nie ma w czym wybierać. Praktycznie nie ma gier o prawie i bardzo jest mało gier o prawnikach, a gdy już się pojawiają, to zazwyczaj nie zapisują się zbyt dobrze w pamięci graczy.
Weźmy na ten przykład “The Partners” z 2002 r.

“The worst vice is advice.”
W założeniach rzecz miała być połączeniem tycoona traktującego o zarządzaniu kancelarią prawną i wariacji na temat “The Sims” (2000), podlanych stylizacją na operę mydlaną. Pomysł był więc co najmniej intrygujący, a jego powodzenie leżało zapewne w odpowiednim wyważeniu proporcji pomiędzy zabawą w menadżerkę, a telenowelę. Niestety całość poszła zdecydowanie w tym drugim kierunku, spychając kwestie ekonomiczno-prawnicze na drugi plan.
Pomimo bowiem tego, że w “The Partners” znalazły się takie elementy jak: rozbudowa pomieszczeń kancelarii i ich urządzanie oraz dekorowanie, czy też przydzielanie spływających spraw poszczególnych prawnikom – sprowadzono je w zasadzie wyłącznie do kosmetyki i tła dla niezbyt wyrafinowanej mechaniki. Nie można zatem wprawdzie zupełnie olać tych tematów, jednak można potraktować je na odpierdol. To i tak bez znaczenia dla ukończenia całości. Rdzeń gry polega bowiem na… zaspokajaniu potrzeb nadzorowanych prawników w celu zrealizowania szeregu zadań składających się na scenariusz rozgrywki.
Wygląda to tak, że każdy z naszych pracowników ma rozmaite potrzeby-parametry: przyjaźni, miłości, snu, seksu, docenienia, finansowe, wysportowania, etc. Do tego dochodzą odmienne cechy charakteru oraz sympatie i antypatie do pozostałych pracowników. Pozostawieni sami sobie – wirtualni prawnicy snują się po biurze, jak przysłowiowa “smętna pyta po jeziorze”, wchodząc – w sprawiające wrażenie przypadkowych – interakcje z innymi prawnikami i elementami wyposażenia kancelarii. Każda z tych interakcji przekłada się na wzrost lub spadek poziomu ww. potrzeb oraz wskaźników sympatii/antypatii. Zatem gdy scenariusz gry każe nam wygrać zawody sportowe – kliknięciami wysyłamy naszych pracowników na bieżnie by ładować poziom “wysportowania”, pilnując jednocześnie by krytycznie nie spadły im inne niezbędne parametry i by w międzyczasie dalej zajmowali się pracą nad sprawami. Gdy zaś postawione cele obejmują np. zakaz romansowania pomiędzy dwoma wskazanymi prawnikami, sadzamy ich w odrębnych pomieszczeniach i pilnujemy, by się nie spotykali na pogaduszkach, zajmowali się innymi sprawami, itd.

Brzmi to prawdopodobnie bardziej wyrafinowanie, niźli jest w rzeczywistości. Bo wskazane wyżej interakcje, tak zawodowe, jak i ze sprzętami znajdującymi się w kancelarii są w istocie skrajnie uproszczone. Nie wybiera się tu np. żadnych linii dialogowych, ani mniej lub bardziej wyrafinowanych sposobów korzystania z dostępnych urządzeń.
Przykładowo – cała kwestia obsługi prawnej sprowadza się do tego, że co jakiś czas spływają do nas sprawy, do których jednym kliknięciem przypisujemy prawnika lub prawników. Następnie trzeba – niczym we wspomnianym “The Sims” – nakazać im usiąść przy komputerze i pracować, i voila – za jakiś czas otrzymujemy informację, że sprawę wygraliśmy, albo i nie[2]Chyba, bo akurat sam przegrania sprawy w “The Partners” nie doświadczyłem ani razu.. Analogicznie wygląda realizacja wszelkich innych potrzeb i interakcji.

“Freedom, baby… is never having to say you’re sorry.”
W rezultacie dostajemy nieco chaotyczne i mało ambitne klikadło, w której jedyną rozsądną opcją jest rozegranie jednej z trzech dostępnych kampanii fabularnych. Choć bowiem w “The Partners” znalazł się też tryb swobodnej gry, wspomniane wyżej założenia mechaniki zupełnie pozbawiają go sensu. Nie konkurujemy tu wszakże z innymi firmami prawniczymi, nie kombinujemy jak rozwiązać sprawy, a wystrój kancelarii nie ma absolutnie żadnego wpływu na jej poważanie i powodzenie u klientów. Wygrane sprawy zwiększają wprawdzie prestiż kancelarii, lecz ten wcale nie ma czytelnego przełożenia na dostawanie coraz liczniejszych, lub lepszych spraw i liczbę dolarów na koncie. Te ostatnie zresztą możemy wydawać jedynie na kosmetyczne elementy wystroju i… to w zasadzie tyle. Pewnie, można tak grać w nieskończoność, tylko po co?
Pozostają nam zatem do ogrania krótkie telenowelowe kampanie-scenariusze, stanowiące zbiór trzydziestu zadań, które trzeba kolejno zaliczyć, by otrzymać następne i przejść dalej. Koncentrują się one na epizodach z życia trzech kancelarii prawnych. I tak, w scenariuszu “Sea, Tex & Sun” musimy zbudować biznes od zera z dwójką kłopotliwych wspólników, pilnując by nasi podopieczni skupiali się na pracy, a nie na biurowych romansach. W epizodzie “Gordon & Gordon” kierujemy natomiast losem małżeństwa prawników, w którym ona ma charakter, a on nieustanną chcicę nakierowaną na inne kobiety, co grozi rozpadem firmy. Kampania “Adios & Goodnight” traktuje zaś o rywalizacji syna Bobby’ego Goodnighta ze zgorzkniałym i despotycznym ojcem – J. R. Goodnightem, którego pierworodny próbuje wysłać na (nie)zasłużoną emeryturę.
Mam świadomość, że powyższe nie jest pisarstwem najwyższych lotów, ale to oczywiście celowy zabieg, który zresztą wcale nie uprzykrza rozrywki. Choć bowiem scenariusze i zadania rozpisane w ramach tychże są oklepane i nakreślone na modłę oper mydlanych, są jednak całkiem zabawne. Niezłym dowcipem wykazują się też opisy spraw sądowych, nierzadko nawiązujące do prawdziwych wydarzeń, bądź popkultury. Czytało mi się to wszystko dość przyjemnie, mimo że niezmiennie towarzyszyło mi przekonanie, że w kontekście tego jak wygląda rozgrywka, a w szczególności obsługa spraw, obszerne wprowadzenia do nich były zupełnie bezcelowe.

“Vanity, definitely my favorite sin.”
Biorąc pod uwagę wszystkie wskazane wyżej elementy, jak również to, że rzecz przez niski poziom trudności nie stanowi absolutnie żadnego wyzwania (i w zasadzie przechodzi się sama) – “The Partners” jest po ludzku i zwyczajnie nudne. Trzeba też podkreślić, że to coś więcej, niż “zmarnowany potencjał” czy “rozczarowanie”. Całość jest bowiem swoistą pułapką na człowieka, który chciałby sobie pozarządzać kancelarią prawną i nawet na papierze broni się wyłącznie tematyką, która zresztą ostatecznie okazuje się wydmuszką i tłem dla “biedasimsowych” elementów.
W kontekście powyższego nie ma już co pastwić się nad mało szczegółową grafiką w rozdzielczości 800×600, czy przeciętnym udźwiękowieniem (choć na pewno warto podkreślić, że gra zostało sensownie i dowcipnie spolszczona). Skoro rzecz i tak smakuje paskudnie, to to że jest dodatkowo przesolona, czy przepieprzona, nie ma już żadnego znaczenia. Dobrze, że choć jest krótka i można ją zaliczyć w dosłownie kilka godzin.
Odradzam.