Japonia, niezmiennie, od lat fascynuje swą egzotyką mieszkańców szeroko pojętego Zachodu – jak gdyby zapoczątkowany w epoce szogunatu Tokugawów okres izolacjonizmu, dopiero co dobiegł końca. Jakkolwiek nieodporna na westernizację, wciąż odznacza się magnetycznym poziomem “odmienności”, przyciągającym rozliczne zastępy – tak turystów, jak i tych którzy nie mogą sobie pozwolić na zobaczenie jej na własne oczy.
Po co tak bredzę? Głównie ze względu na to, że recenzja musi posiadać jakiś wstęp, lecz także dlatego, że w kontekście “Tokyo Vice” można się zastanawiać, czy wyprodukowany przez HBO serial poradziłby sobie, gdyby go osadzono w realiach innych, niż Tokio lat 90-tych. Historia, oparta na wspomnieniach amerykańskiego dziennikarza – Jake’a Adelsteina – nie jest może słaba, ale trudno sobie wyobrazić, by w równym stopniu oddziaływała na widza, gdyby umiejscowiono ją we współczesnym Nowym Jorku, czy Londynie. Nippon jest bowiem niekwestionowanym bohaterem tej opowieści, w takim samym stopniu, jak wspomniany wyżej Adelstein.
Gaijin w Kraju Kwitnącej Wiśni
Rzecz oparta jest na schemacie wprowadzenia nieco podobnym do tego z “Shoguna” Clavella. Fabuła rzuca więc do Tokio lat 90-tych młodego obcego, w tym przypadku z USA, który musi zaadaptować się do lokalnych warunków i jednocześnie zyskać przychylność (a nawet coś więcej) “lokalsów”. Adelstein nie jest wprawdzie w Kraju Kwitnącej Wiśni absolutnym “świeżakiem” i doskonale zna język, niemniej czego by nie robił – niezmiennie pozostaje kimś “spoza”, spoglądającym na Japonię z zachodniej perspektywy. Pomimo łyknięcia pewnego, miejscowego “backgroundu”, jest więc nieustannie zaskakiwany (a widz wraz z nim) zwyczajami i wytworami kultury, nieraz tak bardzo odmiennymi od “naszych”, jakby się wytworzyły na innej planecie. Nie jest w tym wszystkim przy tym sam, bo w toku historii poznaje innych ekspatów, próbujących odnaleźć się (lub zatopić) w neonach największego miasta świata.
Wspominam o tym tak obszernie, bo intryga kryminalna – choć istotna – jest za zderzeniem z obcą kulturą dwa kroki w tle. Jest oparta na faktach na tyle na ile oparta na faktach może być fabularyzowana ekranizacja wspomnień reportera, któremu nie raz przyszywano łatkę mitomana. Fakty są takie, że zarówno serialowy Adelstein, jak i ten rzeczywisty, jako pierwszy obcy znalazł zatrudnienie w największym japońskim dzienniku. Przepracował w nim kilkanaście lat, pokonując drogę od redaktora odtwórczych newsów do reportera piszącego o przestępczości zorganizowanej w Japonii, a więc o niesławnych Yakuzach. Podpadł zresztą w ten sposób jednemu z liderów tokijskich gangusów – Goto/Tozawie, o wpływach tak dużych, że pozwolono mu na wykonanie przeszczepu wątroby na terenie USA, gdzie “zwykli” przestępcy nie mają wstępu. To co wydarzyło się pomiędzy tymi punktami, tj. znalezieniem angażu w dzienniku, a wściekłością gangstera, to już serialowa fikcja.

Problemy obcego świata
Fikcja jednak nienajgorsza, bo raz że w sumie całkiem wciągająca; dwa – umiejętnie dźwigana na barkach duetu aktorskiego Ansel Elgort (Adelstein) – Ken Watanabe (Hiroto Katagiri – naczelny gliniarz próbujący pohamować aktywność Yakuzy).
“Tokyo Vice” ma natomiast istotny problem z tempem opowieści, które momentami jest zbyt ślamazarne, gubiąc się w dziesiątkach, zupełnie niekiedy bezsensownych wątków obyczajowych. A to szefowa działu musi zajmować się bratem z problemami psychicznymi, a to jeden z redaktorów zalicza gejowski romans (to zdecydowanie najgłupszy, upchnięty na siłę “wątek oswajający”, nawet biorąc pod uwagę poprzeczkę wysoko zawieszoną w tej kwestii przez scenarzystów Netflixa) itd.
Momentami szwankuje też skala. Rozumiem telewizyjne uproszczenia, Excel przecież nie jest z gumy, natomiast Yakuzy to jednak wielotysięczne organizacje. “Tokyo Vice” tymczasem pokazuje je jako kilkunastoosobowe, góra – kilkudziesięcioosobowe grupki przestępcze, które da się rozbić serią aresztowań w zasadzie w ciągu jednego dnia.
W pozostałym zakresie trudno mi się czepiać. Czy rzecz jest przesadzona? Z pewnością. Czy jest nierealistyczna w prezentowaniu współpracy Policji z protagonistą? No jasne. Natomiast pewnie nie bardziej, niż inne zachodnie, czy rodzime seriale w tych samych aspektach.
A mimo to dobrze się bawiłem.