Czego by nie mówić o Andrzeju Sapkowskim, wykreowana przez niego postać Wiedźmina i zbudowane wokół niej uniwersum, to już coś więcej, niż tylko literatura fantasy. To globalny fenomen, marka z pewnością nie tak istotna, i nie tak znana jak “Gwiezdne Wojny” czy “Gra o Tron”, ale też o światowym zasięgu, rozpoznawalna pod każdą długością geograficzną i posiadająca niewiele mniejszy potencjał rozwoju. Na serial będący adaptacją opowiadań i powieści o Geralcie czekano więc nie tylko w Polsce, a oczekiwania – rzecz jasna – były niemałe.
Nie powinno zatem dziwić, że gdy w końcu “Wiedźmin” zameldował się na Netflixie, spotkał się z mieszanymi ocenami, a w sieci wybuchły nie mniejsze spory, niż przy okazji kolejnych odsłon nowej disneyowskiej trylogii “Gwiezdnych Wojen”. Kwestionowano przy tym zarówno dobór aktorów, jak i brak fabularnej zgodności z książkami ASa oraz pozostałe, mniejsze lub większe rozminięcia z dotychczasowymi wyobrażeniami wiedźminowskiego uniwersum.
Wspominam o tym na wstępie nie bez przyczyny. Otóż, jakkolwiek sam nie jestem zadowolony ze wszystkich “personalno-estetycznych” decyzji twórców – nie chcę się tu bawić w ten rodzaj polemiki i opisywanie, jak “Wiedźmin” i jego świat, “powinien” w mojej ocenie wyglądać. Książki czytałem w podstawówce, gdy nie było jeszcze mowy nawet o polskiej ekranizacji (niech spoczywa w ziemi, niekoniecznie w spokoju), co oczywiście zaowocowało moją własną, może i nieco zbyt mocno “tolkienowską” wizją świata i bohaterów[1]O tym, że nie była szczególnie oryginalna, niech zaświadczy fakt, że prawie idealnie utrafił w nią CD Projekt RED, adaptując świat “Wiedźmina” jako serię popularnych cRPGów.. Jakkolwiek “ni chuja” nie pokrywa się ona z tym co dostałem w omawianym serialu, nie kwestionuję jednak prawa innych do wyobrażania sobie elementów uniwersum stworzonego przez ASa inaczej. Tym bardziej, że – raz – akurat przy opisywaniu fizycznej powierzchowności ras i postaci Sapkowski był nader powściągliwy, a jako konsultant nie wniósł żadnych zastrzeżeń do wizji producentów. Dwa – te wszystkie absurdalne spory o brak “słowiańskości” i “kolor skóry” często mają jakieś osobliwe i zarazem odrażające podłoże ideologiczne. I w końcu – trzy – naprawdę chciałbym, żeby bzdety takie jak: aktorka wcielająca się w Triss, czarnoskóre elfy i driady oraz zbroje Nilfgaardu żywcem wyjęte z produkcji w stylu “Power Rangers”, były największym problemem “Wiedźmina” .
Nim jednak przystąpimy do punktowania raczej bezspornych i “programowych”, a nie “estetycznych” wad produkcji Netflixa, zacznijmy od pozytywów.
Otóż, po pierwsze i najważniejsze – wbrew obawom zrodzonym ze zwiastunów – to nie jest zły serial. Owszem, to na pewno nie ta liga, co wspomniana wyżej “Gra o Tron”, lecz nie wyszło z tego też coś w rodzaju “Herculesa”, “Xeny”, “Przygód Merlina”, czy “Korony królów”[2]Z którą zadziwiająco często jest zestawiany., a przy porządnym zabraniu się za scenariusz drugiego i kolejnych sezonów – nadal może wyjść i rewelacja.
W przeciwieństwie do wyżej wskazanych bowiem, w netflixowskim “Wiedźminie” stojący za nim budżet zazwyczaj “widać” w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wiadomo, można zrobić dobry kryminał za grosze, ale na dobre fantasy trzeba sypnąć dolarami i widać, że Netflix nie był przesadnie skąpym wujkiem. Scenografia, kostiumy i otoczenie, a także efekty specjalne, w tym animacje potworów i zaklęć rzucanych przez magów – może i nie wyglądają spektakularnie, ale w większości przypadków przynajmniej dają radę, a zdarza się, że i nawet cieszą oko (choć nigdy nie uwierzę, że za CGI odpowiadało Platige Image). I o ile takie Blaviken wygląda jeszcze dość pusto i biednie, to np. uczta w Cintrze wypada już całkiem nieźle.

Rzecz posiada też absolutnie kapitalnie zmontowane sceny walk i pojedynków. Od razu widać, że ktoś tu naprawdę próbuje zrobić komuś krzywdę, a nie tylko wzajemnie obtłuc kije. Ograniczenia budżetowe, jeżeli już kują oko, to podczas większych bitew (przede wszystkim – tragicznie zrealizowanego starcie pod Sodden, a także bitwy poprzedzającej oblężenie Cintry). Choć w sumie, po zaliczeniu całości trudno przesądzić, czy za ich kształt należy winić księgowych czy nazbyt upraszczających wszystko scenarzystów[3]Abstrahując od powyższego, wolałbym żeby obu ww. starć w ogóle w serialu nie było, niż żeby wyglądały tak, jak je zaprezentowano..
Co najmniej poprawnie wypada też większość ekipy aktorskiej i to pomimo tego, że scenariusz nie zawsze daje im taką możliwość. Uznanie należy się tu przede wszystkim dla Henry’ego Cavilla, który pomimo tak wielu zastrzeżeń, całkiem przekonująco wcielił się w Geralta i chyba skutecznie dał mu “nową twarz”, z którą postać wiedźmina od tej pory będzie kojarzyć się ludziom (inna sprawa, że trudno o mniej wymagającą rolę). Jeszcze lepiej zaprezentowali się: Joey Batey jako Jaskier – bawiąc lub irytując dokładnie w tych miejscach, w których powinien, a także aktorzy wcielający się w takie postacie jak: Calanthe, Myszowór, Pavetta, czy Tissaia de Vries. W scenach, w których się pojawiali, netflixowska opowieść o Wiedźminie zazwyczaj wybijała się ponad przeciętność.
Z powyższego jasno wynika, że niezbędne fundamenty pod dobre widowisko zostały położone całkiem zręcznie. Spieprzono jednak niestety najważniejsze, czyli to co otrzymano w pakiecie od Sapkowskiego, tj. scenariusz.

Co do zasady, nie mam bowiem nic przeciwko zmianom i odstępstwom od książkowego oryginału. Wiadomo – sztuki wizualne rządzą się swoimi prawami – pewne rzeczy trzeba zatem uprościć, pewne dodać, a inne znowu wyciąć. W przypadku omawianej produkcji do grona typowych problemów związanych z adaptacją doszedł jeszcze fakt, że twórcy scenariusza postanowili (słusznie!) w pierwszej kolejności zabrać się za opowiadania (głównie te z tomu: “Ostatnie życzenie”, bo powieściowej Sagi nie tknięto), a także nie do końca jasna chronologia tych ostatnich. W konsekwencji ogólny zamysł na to, żeby pobawić się wątkami i rozbić opowieść na trzy punkty widzenia i zarazem trzy linie czasowe – Geralt, Yennefer, Ciri – można tylko pochwalić. Natomiast to – jak ten pomysł zrealizowano – to już zupełnie inna sprawa.
Poszczególne wątki nie są bowiem równie dobrze rozpisane oraz angażujące i w ogólnym rozrachunku broni się jedynie wątek Geralta, czyli – dziwnym trafem – akurat ten fragment scenariusza, który ma najlepsze oparcie w materiale źródłowym (choć zdarza się, że niezłe są nawet “dopiski” scenarzystów). Sceny, w których kamera podąża za Wiedźminem mają też zazwyczaj najbardziej naturalne dialogi i równocześnie sprawiają wrażenie najbardziej “prawdziwych”. Natomiast, gdy tylko akcja przeskakuje na wątek Ciri czy Yennefer, oczy i uszy atakuje takie “drewno”, taka sztuczność i jednocześnie taka nuda i klisze, że ręka odruchowo szuka pilota telewizyjnego, żeby to “przeskippować” (przy czym największe męczarnie funduje zdecydowanie ostatni odcinek pierwszego sezonu). Nie winiłbym za to – nawet pośrednio – aktorek wcielających się w ww. postacie kobiece, bo zapewne grają, to co im nakazano, ale recenzencka rzetelność wymaga komentarza, że obie Panie, same w sobie, też nie pomagają. Niskiej jakości kwestie dostają bowiem też do wypowiedzenia chociażby drugoplanowi – Istredd czy Fringilla Vigo, a wypadają o niebo bardziej przekonująco, niż ww. pierwszoplanowe bohaterki.
Dziwi, a raczej – nazwijmy rzecz po imieniu – wkurwia – również fakt całkowitego spłycenia kwestii politycznych. Jasne, w opowiadaniach na ten temat nie było zbyt wiele, Sapkowski rozwinął to dopiero w powieściach Sagi, ale jeżeli chodzi o budowę szerszego tła dla przyszłych intryg i polityki, “Wiedźmin“, przysłowiowo – “daje dupy po całości”. Bez uprzedniej znajomości książek, z serialu trudno cokolwiek wywnioskować. Co to za “północne królestwa”? Co to za Nilfgaard? Dlaczego ci z południa atakują tych z północy? O co w zasadzie toczy się rozgrywka? Etc. Jeżeli chodzi o pokazanie pewnej rzeczywistości politycznej, nie ma tu w zasadzie niczego poza straszeniem, że “jak przyjdzie Nilfgaard, to nie będzie niczego”. Cesarstwo przypomina tu zresztą jakiś Mordor czy inny Związek Radziecki w ujęciu Ronalda Regana, który chce wszystko i wszystkich ukatrupić, niż jakikolwiek rzeczywisty byt polityczny. W porządku, rozumiem – “autorska wizja twórców” – ale o tyle błędna, że kastrująca całość z potencjalnie najbardziej interesujących wątków, niewymagających stałej obecności Geralta na ekranie. Na szczęście – to akurat spokojnie jest do uratowania w kolejnym sezonie.
W mojej ocenie, netflixowskiemu “Wiedźminowi” generalnie nie pomaga też fakt, że brakuje mu jakiegokolwiek wprowadzenia do opowieści dla ludzi, którzy do tej pory nie mieli styczności z uniwersum wykreowanym przez ASa. Bez kitu, jeżeli ktoś nie miał pomysłu jak to wetknąć w scenariusz, np. w postaci jakiejś krótkiej sceny z lekcją historii czy geografii dla Ciri, wystarczyłoby na wstępie wrzucić czarną planszę z krótką rozpiską o co chodzi. Stanowiłoby to zapewne dużo lepsze rozwiązanie, niż upraszczanie fabuły i wszelakich związanych z nią kwestii do granic możliwości, żeby typowy widz miał jedynie jasne poczucie, że serial opowiada wyłącznie o walce dobra ze złem. Tym bardziej, że w pozostałych kwestiach “Wiedźmin” też niczego nie ułatwia, oferując – jak wspominałem wyżej – trzy wątki osadzone na trzech różnych planach czasowych, które stykają się ze sobą dopiero w końcówce pierwszego sezonu. Co mniej uważni widzowie mogą zresztą zorientować się o tym dopiero w końcówce sezonu, bo niektórzy bohaterowie serialu przez 30 lat nie zmieniają nawet długości i sposobu uczesania włosów.
***
I to tyle, i aż tyle w odniesieniu do pierwszego sezonu “Wiedźmina”.
Czy jestem zawiedziony? A i owszem – ale zasadniczo wyłącznie nadmiernym spłyceniem całości, bo świat wykreowany przez Sapkowskiego sprzyja tworzeniu dobrych, głębokich i wielowątkowych opowieści, za pomocy których można powiedzieć także coś istotnego o współczesnej rzeczywistości. Dostałem natomiast nieźle wykonaną, ale bardzo prostą, wręcz prostacką historyjkę fantasy, pozbawioną jakichkolwiek ambicji wykraczających ponad zabawienie widza, a na dodatek z dialogami jak z “Korony królów”.
Czy czekam na kolejny sezon? Oczywiście – bo raz, że to jednak “Wiedźmin” i powiedzmy sobie to wprost – lepszego za naszego życia już raczej nie będzie; dwa – proste historyjki fantasy też są ludziom potrzebne, a ta dodatkowo – jest w swej prostocie – i przyzwoita, i całkiem wciągająca.
Podsumowując – “Wiedźmin” to co najmniej – typowy netflixowski przeciętniak, który w głowie może nie zostanie, ale rozrywki dostarcza całkiem rzetelnie. W oderwaniu od zarzutów powyżej – ostudziwszy apetyty bawiłem się całkiem nieźle i miło będzie bawić się w ten sposób przy kolejnych sezonach[4]A podobno Netflix zdecydował już, że powstaną minimum dwa.. Gdybym miał natomiast ocenić ten pierwszy, to wystawiłbym mu “szósteczkę”, w dziesięciostopniowej skali. Na zachętę.
Przypisy:
⇧1 | O tym, że nie była szczególnie oryginalna, niech zaświadczy fakt, że prawie idealnie utrafił w nią CD Projekt RED, adaptując świat “Wiedźmina” jako serię popularnych cRPGów. |
---|---|
⇧2 | Z którą zadziwiająco często jest zestawiany. |
⇧3 | Abstrahując od powyższego, wolałbym żeby obu ww. starć w ogóle w serialu nie było, niż żeby wyglądały tak, jak je zaprezentowano. |
⇧4 | A podobno Netflix zdecydował już, że powstaną minimum dwa. |