Kto za młodu nie zakochał się w futbolu, ten pewnie nigdy nie zrozumie fenomenu tego sportu. Kreatorka niezdrowych emocji, sprawczyni niezliczonych zawałów, prowodyrka rozwodów, a nawet iskra zapalna konfliktów zbrojnych[1]Zob. R. Kapuściński, “Wojna futbolowa” lub jeśli nie lubisz za dużo czytać: Weszło, Salwador kontra Honduras czyli Wojna futbolowa (choć nie mam pojęcia co tu wówczas robisz). – piłka nożna od lat skutecznie odbiera matkom synów, żonom mężów, a dorosłym mężczyznom zdrowy rozsądek.
Jeżeli chodzi o jej współczesną odsłonę to jak wiadomo, zdania co do niej są mocno podzielone. Jedna grupa uważa, że kręci się ona wyłącznie wokół pieniędzy, a druga, że są to znacznie większe pieniądze, niż sądzi pierwsza grupa. Powyższe nieźle obrazuje barwna historia krakowskiej Wisły w tzw. “Erze Cupiała”, której opisania podjął się dziennikarz Mateusz Miga.
Na wstępie zaznaczę, że jakkolwiek niżej podpisany daleki jest od fanatycznego kibicowania i zakochiwania się w abstrakcyjnych bytach i ideach (do których zalicza tak kraje, religie i systemy ekonomiczne, jak i marki samochodów oraz kluby piłkarskie), “za Wisłą jest bardzo, a za Krakowem jeszcze bardziej”[2]Moja przygoda z klubem spod “R22” zaczęła się bowiem wprawdzie dopiero 19 lat temu – od meczu z Pogonią w maju 1999 r. – więc gdzie mi tam do równolatków, którzy już w wieku prenatalnym, jako plemnik, owijali witkę szalikiem w trakcie biegu do komórki jajowej, lecz od tej pory staram się nie tylko być na bieżąco z wszelakimi informacjami o ulubionej drużynie, ale i regularnie zaglądać w jej przeszłość. A fakt, że tylko raz w życiu wylądowałem w szpitalu przez swoje “hobby”, dostawszy po głowie od kibiców… Wisły – gdy stanąłem “w obronie” (choć co to za “obrona”, gdy kończy się zebraniem jeszcze większego oklepu) kolegi kibicującego… Cracovii – tylko dodaje mojej relacji z Białą Gwiazdą patologicznego smaczku.. Niniejszy tekst zatem, podobnie zresztą jak książka Migi, pisany jest z perspektywy kibica.
Część merytoryczną zacznijmy od tego, że po zakupie “Snu o potędze” w krakowskiej “Taniej Książce”, pochłonąłem ją w całości w niespełna dwa dni. Jako, że akurat były wakacje – czytałem ją na plażach, na polach, na ulicach, czytałem ją na wzgórzach i nie odkładałem dopóki nie skończyłem (optymistycznie zakładając, że brzuchaci fani Bayernu i Austrii Wiedeń leżakujący obok, nie uznają tego za polską prowokację). Miga ma bowiem prawdziwy talent do snucia historii w taki sposób, że słucha się go jak dobrego kumpla opowiadającego coś przy piwie. Siada się przy tej książce niby na chwilę, szeroki uśmiech przez większość czasu nie znika z ust i nagle okazuje się, że minęły już trzy godziny, a ty jesteś grubo za połową i… ciągle masz ochotę na więcej.
Literacko rzecz jest zatem bez wątpienia napisana na tyle dobrze, że pochłania się ją jednym tchem, z przerwami robionymi jedynie na zapuszczenie sobie skrótów tych wszystkich legendarnych spotkań, które opisuje.
“Sen o potędze” skupia się bowiem wyłącznie na okresie największych sukcesów klubu ze stadionu przy ul. Reymonta 22, kojarzonych nieodłącznie z osobą Bogusława Cupiała, który jako właściciel wpakował w Wisłę dziesiątki (jeśli nie setki) milionów złotych. Dostajemy więc anegdotyczny opis procesu budowy drużyny i wyciągania jej z ligowego niebytu w 1997 r., a następnie utrzymany w tym samym stylu zapis dominacji na krajowych boiskach i największych triumfów w Europie, aż do czasów Roberta Maaskanta i ostatnich prób przebicia się “Białej Gwiazdy” do Ligi Mistrzów (2011 r.).

I właśnie z tą “anegdotycznością” wiąże się moja największa wątpliwość dotycząca “Snu o potędze”. Bo z jednej czyta się to dzięki temu naprawdę rewelacyjnie, a z drugiej brakowało mi tu kronikarskiego zacięcia i wejścia w detale, dzięki którym “Sen…” stałby się może jeszcze nie historyczną monografią, lecz z pewnością czymś więcej, niż artykułem prasowym rozbudowanym do rozmiarów książki. Oczywiście mam świadomość, że Miga nie miał kronikarskich i analitycznych ambicji i że to czytadło, tak dla starszych fanów Wisły, którzy chcą trochę powspominać, jak i dla “świeżaków”, którzy “Wielką Wisłę” znają tylko z opowieści starszego brata, ale jednak trochę szkoda, że ograniczył się prawie wyłącznie do chronologicznego uszeregowania dziesiątek barwnych historyjek i opakowania ich pozbawionym głębszej analizy tekstem. Osobiście wolałbym, żeby te wszystkie anegdotkami pełniły raczej rolę rodzynków w cieście, niż elementu napędzającego całość opowieści. Taki pomysł na konstrukcję całości ma zresztą swoje konsekwencje w postaci mocno nierównomiernej ilości tekstu poświęconego kolejnym okresom historii Wisły. O ile bowiem w pierwszych kilkunastu rozdziałach Miga jeszcze się rozpisuje, w tych poświęconych ostatnim latom klubu sunie już z szybkością Pendolino – najpewniej z braku odpowiednio smakowitych anegdotek.
Czy zatem warto sięgnąć po “Sen o potędze”? Cóż, jeśli jesteś fanem “Białej Gwiazdy”, to raczej nie musisz zadawać sobie takich pytań, bo to dla Ciebie pozycja obowiązkowa. Natomiast, jeśli po prostu lubisz piłkę nożną i od czasu do czasu chcesz przeczytać jakieś opracowanie na jej temat, a Wisła jest Ci obojętna, książkę Migi możesz sobie spokojnie darować. Poza kilkoma anegdotami na temat polskiej piłki, no i opowieści o klubie jednak wielce dla niej zasłużonym – nie ma tu bowiem niczego, co by Cię w tym zakresie szczególnie ubogaciło. Na rynku jest obecnie dużo więcej pozycji, dających lepszy obraz tak dawnego, jak i współczesnego futbolu, po które znacznie bardziej warto sięgnąć.
Przypisy:
⇧1 | Zob. R. Kapuściński, “Wojna futbolowa” lub jeśli nie lubisz za dużo czytać: Weszło, Salwador kontra Honduras czyli Wojna futbolowa (choć nie mam pojęcia co tu wówczas robisz). |
---|---|
⇧2 | Moja przygoda z klubem spod “R22” zaczęła się bowiem wprawdzie dopiero 19 lat temu – od meczu z Pogonią w maju 1999 r. – więc gdzie mi tam do równolatków, którzy już w wieku prenatalnym, jako plemnik, owijali witkę szalikiem w trakcie biegu do komórki jajowej, lecz od tej pory staram się nie tylko być na bieżąco z wszelakimi informacjami o ulubionej drużynie, ale i regularnie zaglądać w jej przeszłość. A fakt, że tylko raz w życiu wylądowałem w szpitalu przez swoje “hobby”, dostawszy po głowie od kibiców… Wisły – gdy stanąłem “w obronie” (choć co to za “obrona”, gdy kończy się zebraniem jeszcze większego oklepu) kolegi kibicującego… Cracovii – tylko dodaje mojej relacji z Białą Gwiazdą patologicznego smaczku. |