Po kilku pierwszych odcinkach bardzo chciałem bronić tego serialu, głównie z powodu okołocastingowego hejtu, który na niego spadł. Wystawianie mu najniższej oceny z perspektywy jednego, czy dwóch obejrzanych epizodów (jeśli w ogóle), to bowiem jawne świadectwo bycia deklem do sześcianu. Niemniej jednak – po obejrzeniu całości – trudno “Pierścieni Władzy” nie krytykować. Bo trzeszczy tu praktycznie wszystko, poza szeroko pojętymi “wizualiami”.
Jeszcze przed premierą serialu, spekulowaliśmy ze znajomymi, czy da się popsuć twór za pół miliarda dolarów. Przecież to kwota spokojnie pozwalająca zebrać topowych aktorów, najlepszych scenarzystów i dopakować całość taką oprawą audiowizualną, która wspominałoby się latami. Zupełnie szczerze – jako człowiek (nadal) wierzący w ludzkość (choć nie w ludzi), obstawałem przy tym, że nie da się tego spierdolić. Tymczasem, Amazon powiedział – “potrzymaj mi piwo” i gargantuicznym kosztem wyprodukował coś, co spokojnie mógłby zrobić Netflix za ułamek wskazanej na wstępie kwoty.
Władca Pierdzieli
Akcja “Pierścieni Władzy” osadzona jest w Drugiej Erze, na tysiące lat przed wydarzeniami przedstawionymi w obu trylogiach, tj. tej literackiej Tolkiena i filmowej Jacksona[1]To taki małomiasteczkowy dowcip niskich lotów, proszę się nie czepiać.. Po Wojnie Gniewu, pomiędzy Valarami, a siłami ciemności – władca tych ostatnich – Morgoth, został pokonany i rzucony w pustkę. Jego wierny uczeń – Sauron – zdołał jednak zbiec, ścigany przez żądne zemsty elfy. W rezultacie – zrujnowane wojną Śródziemie wciąż nie jest wolne od mrocznych knowań, podsycających wzajemne nieufności, tak pomiędzy rasami, jak i narodami.
– Ej, ale w “Silmarillionie” Tolkiena, to chyba było trochę inaczej! – zauważy w tym momencie jakiś “bystrzacha”.
– Ej, typie, ale to nie jest adaptacja, ani tym bardziej ekranizacja “Silmarilliona” Tolkiena! – odpowiem dziarsko (i dresiarsko).
Otóż Amazon zakupił od Tolkien Estate[2]Fundacji chroniącej prawa autorskie J.R.R. Tolkiena i kontrolującej publikację całego jego literackiego dziedzictwa. jedynie prawa do “Władcy Pierścieni” i “Hobbita”, a nie “Silmarilliona”. Skutkiem powyższego mógł nakręcić serial osadzony w Drugiej Erze uniwersum, lecz uwzględniający wyłącznie informacje o tym okresie zawarte we “Władcy Pierścieni” i “Hobbicie”. Pokrętne? Może trochę, ale takie jest prawo[3]Witajcie w moim świecie!. W przeciwieństwie do “Silmarilliona”, w pozycjach do których prawa nabyto o Drugiej Erze jest stosunkowo niewiele[4]Większość wzmianek znalazła się w dodatkach do “Władcy Pierścieni”. Dawało to Amazonowi naprawdę spore pole do popisu przy budowie historii osadzonej w znanym i lubianym świecie, wolnej jednak od konieczności wiernego podążania za wszystkimi pomysłami ojca literatury fantasy.

Nie wierzę
Niestety, najmici Bezosa spaprali tę szansę i to do tego stopnia, że przez jakiś czas krążyły nawet plotki o planach rebootu całości[5]Czyli skasowania pierwszego sezonu i zrobienia go na nowo. Oczywiście pogłoski okazały się nieprawdziwe..
Fabuła już u zrębu – czyli punktu wyjścia – jest przeciętnie interesująca, a potem jest tylko gorzej. Jeśli jeszcze motyw “młodej” Galadrieli, poszukującej śladów Saurona w celu pomszczenia brata – ma jakieś tempo, to przy wątkach dotyczących Harfootów (jeden ze szczepów hobbitów, w wędrownym wydaniu) oraz “młodego” Elronda wspierającego Celebrimora w zadaniu wykucia tytułowych pierścieni – można już solidnie się zdrzemnąć. Jednocześnie opowieści towarzyszą porażające uproszczenia i lepienie fabularnych dziur “taśmą klejącą” – czego nie da się wytłumaczyć żadną tam – “baśniowością” serialu. Żeby nie być gołosłownym w zakresie powyższego, dla mnie słaby scenariusz objawia się na poziomie tzw. “zbiegów okoliczności”. Jak jest jeden taki “szczęśliwy traf” na sezon/film, to nikt ich za bardzo zauważa, ale tu niemal cała historii opiera się na tychże. Galadriela w cudowny sposób trafia na Halbranda i w cudowny sposób zostaje uratowana. Jazda Numenoru w cudowny sposób trafia akurat do tej wioski, do której powinna trafić (nawet gdy na poziomie organizacji fabuły w zasadzie nie wie gdzie powinna trafić) i to w idealnym momencie, mimo że Śródziemie jest chyba jednak, kurwa, z deczka większe niż Swoszowice pod Krakowem, itd.
Historii nie pomagają też kompletnie nijacy, generyczni wręcz bohaterowie. Tu ponownie najwięcej “życia” ma Galadriela (przez co zresztą momentami bywa “irytująca”, ale to to akurat dobrze – bo taka jest koncepcja) plus może krasnoludy z Morii. Reszta to szarzyzna, o jakiej zapomniecie zaraz po obejrzeniu danego epizodu. Absolutnie fatalnie prezentują się za to przedstawiciele Numenoru, sprawiający wrażenie żywcem wyjętych z sesji RPG prowadzonej ręką wyjątkowo leniwego mistrza gry. Ja wiem, że uniwersum Tolkiena, to nie to samo fantasy, co np. to spod znaku George’a R.R. Martina, jednak – na Boga (chrześcijańskiego) – nie da się przez moment uwierzyć zarówno w ten świat, jak i bohaterów, którzy go zamieszkują. A przecież w światy wykreowane na bazie powieści Tolkiena przez Petera Jacksona, jak najbardziej się dało.
W utrzymaniu koncentracji przeszkadzają również wreszcie nienaturalne dialogi, przypominające teatralne deklamacje, a nie rozmowę żywych istot. Nawet w takim “Wiedźminie” Netflixa, nabazgranym wszakże rękoma niewiarygodnych grafomanów, pojawiały się wymiany zdań, czy wypowiedzi mogące zapaść w pamięci. Tu natomiast nie ma ani linijki tekstu, która nie uleciałaby z głowy w 15 sekund po jej wypowiedzeniu przez bohatera. Ostatni raz coś tak tragicznie napisanego (i do pewnego stopnia też zagranego) widziałem zresztą właśnie przy okazji drugiego sezonu “Wiedźmina” (i do tego porównania niestety jeszcze wrócimy).

Powrót Ghula
W rezultacie jedynymi rzeczami, za jakie można pochwalić “Pierścienie Władzy” są “widoczki” oraz efekty specjalne, ale i tu również – nie bez grymaszenia. Bo jasne – plenery, scenografia, choreografia pojedynków, bitwy, efekty zaklęć, etc. – to poziom wysokobudżetowego kina. Żeby się o tym przekonać wystarczy zestawić rzut na jakiekolwiek miasto w serialu Amazon, z analogicznym, w takim np. “Rodzie Smoka”, który przecież też bieda-tworem nie jest. Nic w tym aspekcie, z wyjątkiem wielkości starć zbrojnych (patrz niżej), porażająco nie odbiega od trylogii Jacksona (nawet filtry nałożone na obraz wydają się podobne)[6]Fragmentami miałem wprawdzie wrażenie, że tam gdzie Nowozelandczyk na ogół kręcił w plenerze, tam najmici Bezosa zamykali się w studiu – ale może to być tylko złudzenie. Skutkiem powyższego, czego by o rzeczy nie mówić – bardzo przyjemnie się na nią patrzy.
Jak na taki budżet, historia opowiadana przez “Pierścienie Władzy” nie oferuje jednak szczególnej “epickości”. Świat przedstawiony jest raczej wyludniony (takie “Królestwa Południowe” to tu ledwie kilkudziesięciu ludzi!), a miasta – czy to ludzi (Numenor), elfów, czy krasnoludów – choć nieco gęściej “zaludnione” – miejscami straszą sterylnością, jakby co pięć minut ktoś tam zamiatał i codziennie robił pranie (to, że nikt nie chodzi w uświnionym wdzianku potrafię jeszcze wytłumaczyć brakiem kebabów w uniwersum Tolkiena, ale dlaczego nikt się tam nie poci?). Również bitwy – choć widowiskowo i efektownie zrealizowane – nie mają startu do wielotysięcznych napierdalanek z kultowego arcydzieła Jacksona.

Z tej mąki nie będzie lembasów
Powyższe sprawia, że “Pierścienie Władzy” wywołały u mnie jedynie mlaśnięcie niesmaku (i to takie w stylu wczesnego Jarosława Kaczyńskiego, gdy jeszcze chciało mu się mlaskać z niesmakiem). Licencja na Śródziemie oraz 500 milionów Waszyngtonów do przepierdolenia, dawały nadzieję na start fajnej serii, co dwa lata angażującej na kilka tygodni, a wyszło z tego coś, co trudno bez bólu dooglądać do końca. Kiedyś już poczułem coś takiego – przy okazji wspomnianego wyżej, netflixowskiego “Wiedźmina”, który równie bezlitośnie zbrukał oczekiwania fanów dobrego fantasy.
Trudno zresztą nie zauważyć, że pomimo dzielących je milionów, na wielu poziomach obie produkcje są podobne. W obu przypadkach mamy do czynienia ze świetnym uniwersum, o ogromnym potencjale – zmarnowanym fatalnym scenariuszem, kiepskimi bohaterami i drewnianymi dialogami. Z oglądania obu płynie raczej mizerna frajda dla przeciętnego widza, niemniej jednak “Pierścienie Władzy” są wyraźnie – i lepiej zrealizowane i o niebo lepiej zagrane. Ocenienie pierwszego sezonu “Rings of Bezos” – niżej niż adaptacji powieści Sapkowskiego (akuratnie w okolicach 4/10) – byłoby więc zwyczajnie niesprawiedliwe. Toteż, trochę padając ofiarą własnego systemu ocen, na ten moment – wystawiłbym mu “piątkę” w dziesięciostopniowej skali. Bo to “średniak”.
Jedno natomiast niewątpliwie się “Pierścieniom Władzy” udało. Zrobiły mi apetyt na dobrego filmowego Tolkiena – w postaci oryginalnej “Władcy Pierścieni”. Jeżeli jest zatem jakikolwiek powód, żeby sięgnąć po produkcję Amazon, to chyba właśnie taki.
PS. Mój drogi przyjaciel – Erwin Tale – zrecenzował rzecz u siebie tutaj. Można przeczytać na “drugą nóżkę”.
Przypisy:
⇧1 | To taki małomiasteczkowy dowcip niskich lotów, proszę się nie czepiać. |
---|---|
⇧2 | Fundacji chroniącej prawa autorskie J.R.R. Tolkiena i kontrolującej publikację całego jego literackiego dziedzictwa. |
⇧3 | Witajcie w moim świecie! |
⇧4 | Większość wzmianek znalazła się w dodatkach do “Władcy Pierścieni” |
⇧5 | Czyli skasowania pierwszego sezonu i zrobienia go na nowo. Oczywiście pogłoski okazały się nieprawdziwe. |
⇧6 | Fragmentami miałem wprawdzie wrażenie, że tam gdzie Nowozelandczyk na ogół kręcił w plenerze, tam najmici Bezosa zamykali się w studiu – ale może to być tylko złudzenie |