Zestawienie krótkich recenzji z 2019 r.

Jak co roku, ażeby nic w przyrodzie nie zginęło, poniżej zestawienie krótkich recenzji, opublikowanych w 2019 r. w mediach społecznościowych. Tak jak w zeszłym roku nie był to dla mnie czas oglądania zbyt ambitnego kina i znowu mam równie szczerą nadzieję, że… to samo będę mógł powiedzieć podsumowując aktualny rok.

FILMY I SERIALE

“Ocean ognia” (2018)

“Ocean ognia” (2018)

Amerykanie tracą atomowy okręt podwodny na Morzu Barentsa. Na miejsce jego zaginięcia zostaje wysłana inna jednostka – USS Arkansas pod wodzą kapitana Glassa (w tej roli Gerard Butler). W międzyczasie w Rosji dochodzi do przewrotu wojskowego. Glass musi nie tylko wyjaśnić, co zaszło na rosyjskich wodach terytorialnych, lecz również wraz z oddziałem Navy SEALs odbić rosyjskiego prezydenta z rąk zbuntowanego generała chcącego doprowadzić do wybuchu III Wojny Światowej.

Zdaję sobie sprawę, że fabuła to Jacek Bartosiak po LSD, lecz to przecież tylko pretekst do tego, żeby Butler mógł po raz kolejny uratować świat. Warto również wspomnieć, że na liście płac znalazł się jeszcze m.in. Gary Oldman, ale tym razem nie gra tak, jakby chciał zdobyć Oskara, a jedynie zarobić trochę grosza na alimenty dla którejś ze swoich czterech żon.

Jeżeli chodzi o sam film, to ewidentnie widać, że ktoś zapatrzył się w kultowy “Karmazynowy Przypływ” (1995) z Denzelem Washingtonem i Gene’m Hackmanem w rolach głównych [1], lecz z rozmaitych powodów (scenariusz, aktorstwo, muzyka, nastrój) wyszedł mu produkt o kilka klas gorszy… ale to nie znaczy, że całkiem zły.

Pomijając bowiem naprawdę absurdalny pomysł na fabułę, “Ocean ognia” to porządnie zrealizowany film akcji. Trup (rosyjski i amerykański) ściele się gęsto, torpedy śmigają przez zlodowaciałe wody, a eksplozje wyrzucają w powietrze fragmenty rozgrzanej do czerwoności blachy. Mimo, że podskórnie czujemy, że amerykańscy chłopcy znów dadzą radę wrogom demokracji i pokoju, rzecz potrafi też utrzymać w napięciu, zatem te dwie godziny z hakiem upływają szybko i przyjemnie.

Dla porównania dodam, że krótko przed seansem miałem okazję zobaczyć chwalone “Mission: Impossible – Fallout” (2018) z czterokrotnie większym budżetem i startujący w tym samym gatunku (absurdalny akcyjny relaksator) “Ocean ognia” podobał mi się dużo bardziej.

Zwiastun: https://youtu.be/aC3v46_467Y

Polecam, jeżeli masz ochotę na niezłego “akcyjniaka” z Butlerem w roli głównej, a nie przeszkadza Ci absurdalna fabuła i patos (typowa dla tego typu dzieł).
Ocena: 6/10.

[1] arcydzieło, kocham! Zawsze jak leci na Polsacie czy TVNie (puszczali milion razy), to niby siadam na 5 minut i oglądam do końca. Jak dla mnie lepsze nawet od równie klasycznego “Polowania na Czerwony Październik” (1990).


“Pierwszy człowiek” (2018)

“Pierwszy człowiek” (2018)

Filmowa opowieść o fragmencie życia Neila Armstronga, który jako pierwszy człowiek stanął na Księżycu.

Oto kolejny dowód na to, że “łatwiej” mają u mnie te filmy, co do których nie mam większych oczekiwań (a niestety co do tych choćby częściowo osadzonych w przestrzeni kosmicznej zazwyczaj mam). Tu wielkiego rozczarowania wprawdzie nie ma, bo “Pierwszy człowiek” to film bardzo rzetelny, zarówno na gruncie realizacji, jak i doboru aktorów do pierwszoplanowych ról (Gosling, Foy), ale całość pozostawia wrażenie pewnego niedosytu (choć mam świadomość, że winić muszę za to raczej siebie, niż dzieło Chazelle’a).

Czekałem bowiem na film o epickiej wyprawie na księżyc, a dostałem… w gruncie rzeczy dość intymną opowieść o człowieku i jego rodzinie w godzinie próby. Ten człowiek, sam w sobie, po przeżyciu osobistej tragedii, na jakimś tam poziomie jest zapewne ciekawy (jak każdy – mimo wyjątkowych osiągnięć), lecz jego charakter (małomówność, emocjonalny chłód i nieobecność w czasie chwil spędzanych z rodziną) są – powiedzmy, że – mało “filmowe”. W Armstrongu Goslinga jest tak mało życia, jakby sam też umarł w chwili pochowania własnej córki. Niby widać w nim tę ogromną determinację, by osiągnąć cel (Księżyc), ale nie da się z niego rozczytać, po co właściwie to robi. Lepszy efekt osiągnięto by chyba, zderzając opowieść o Armstrongu z tą o Aldrinie, szczególnie biorąc pod uwagę jak bardzo się od siebie różnili.

Sam program kosmiczny pokazany jest nieźle i momentami trzyma w napięciu, ale wyprawy na Księżyc jest w opowieści o człowieku, który jako pierwszy stanął na “srebrnym globie”… nieco za mało. Nie mam wątpliwości, że gdyby inaczej umieszczono środek ciężkości pomiędzy wątkami rodzinnymi, a tymi dotyczącymi programu podboju kosmosu – rzecz trafiłaby do mnie bardziej.

Ostatecznie, choć ja ziewałem w czasie pokazywania relacji Armstronga z żoną i dziećmi, a Magda w tych scenach, w których przygotowywał się do lotu na Księżyc, oboje daliśmy 7. Ocena poniżej jest zatem efektem jakiegoś kompromisu.

Zwiastun: https://youtu.be/l2x7jAytyCU

Polecam, jeżeli potrzebujesz motywacji do inwestycji w Kerbal Space Program.
Ocena: 7/10.


“Ty” – sezon pierwszy (2018)

“Ty” – sezon pierwszy (2018)

Joe Goldberg (Penn Badgley) – prowadzący nowojorską księgarnię, poznaje początkującą pisarkę – Beck (Elizabeth Lail) i z miejsca zaczyna mieć jej na punkcie obsesję. Po etapie stalkingu w mediach społecznościowych zaczyna kombinować jak wkręcić się w jej życie, a następnie zaczyna likwidować każdą przeszkodę mogącą zaszkodzić ich relacji.

Najtrudniejszą rzeczą we współczesnym małżeństwie jest znalezienie takiego serialu, który spodobałby się zarówno Jej, jak i Tobie, i “Ty” może być dla Was taką produkcją.

Dla mnie to trochę grzeszna przyjemność (w stylu “13 powodów”), bo pomimo wszystkich wątków “kryminalnych”, u zrębu to jednak współczesna opowieść o zwyczajach godowych ludzi w czasach social mediów. Jeśli chodzi o ww. ludzi, to metryka pozwala kwalifikować ich już do grona dorosłych, ale mentalność i sposób postępowania niekoniecznie. Nie zgadzam się jednak z twierdzeniami, że postacie są “nierealistyczne”. Nierealistyczne jest to, że Joe łazi za tą biedną dziewczyną, albo gapi się w okna jej mieszkania, a ona tego nie widzi, jakby nosił na głowie pierdoloną czapkę niewidkę. Nierealistyczne jest reagowanie otoczenia na jego postępki, ale sam Joe, Beck, czy Peach mogliby równie dobrze mieszkać w Katowicach.

Tyle ode mnie, oddając natomiast głos Jej: <<Dla mnie to miła odmiana po ostatnich maratonach seriali sci-fi, czy też innych typowo męskich produkcjach[1]. Do momentu obejrzenia ostatniego odcinka serial oceniałam na mocną “6”, jednak samo zakończenie spowodowało, że dałam punkt więcej. To także właśnie ono sprawiło, że pewnością nie przegapię drugiego sezonu. Jak dla mnie to całkiem wciągający 10-odcinkowy podgląd życia miłego, troskliwego, empatycznego mordercy, stalkera i oszusta. “Ty” to bowiem wątki romantyczne (randki, przechadzki, sielankowe poranki) poprzeplatane z kolejnymi przerażającymi zachowaniami głównego bohatera, motywowanymi chorą zazdrością oraz dziwnie pojętą troską. Rzecz w sam raz na leniwe popołudnie.>>

Zwiastun: https://youtu.be/ckoRfnyA8MU

Polecamy zatem, nawet jeśli sama/sam nigdy nie “obczajałaś/eś nikogo na fejsie”.
Ocena: 6,5/10

[1]To nie tak, że ją zmuszam.


“Narodziny gwiazdy” (2018)

“Narodziny gwiazdy” (2018)

Jack (Bradley Cooper) jest z wolna dogasającą[1] gwiazdą muzyki country. Po jednym z koncertów, w bardzo dziwnej knajpie poznaje Ally (Lady Gaga), która zachwyca go głosem i osobowością. Wzajem odmieniają swoje życie <miejsce na romantyczne serduszko>.

Na wstępie zaznaczam, że to nie tak, że sam chciałem.

Do obejrzenia “Narodzin gwiazdy” zmusiła mnie Magda, bo osobiście, jak każdy biały i katolicki, czyli generalnie – polski mężczyzna, wychowany w atmosferze ignorancji i przyzwolenia na przemoc, na połączenie słów: “muzyczny” i “melodramat” odbezpieczam miotacz ognia.

O dziwo, film nie jest jednak tak zły jak sobie wyobrażałem. I tu trzy zaskoczenia. Po pierwsze: Cooper jest nawet lepszym aktorem, niż myślałem. Po drugie: Lady Gaga gra lepiej, niż 9/10 polskich aktorów (co może nie jest wielką sztuką, bo u nas nawet taboret mieści w środku stawki). Po trzecie: te wszystkie gitarowo-akustyczne piosenki całkiem wpadają w ucho… zatem nie dziwię się, że ludzie chcą tego słuchać[2].

Zarzuty mam w zasadzie dwa. Pierwszy jest taki, że całość się niemiłosiernie ciągnie, bo trwa aż dwie godziny i piętnaście minut, a naprawdę nie wszystkie sceny były tu potrzebne. Po drugie zaś, nie za bardzo rozumiem i kupuję logikę scenariusza, w ramach którego jakiś facet – gwiazda country – wyciąga na scenę zupełnie przypadkowo poznaną dziewczynę. Pomimo, że film tak się dłuży, te wszystkie “niezwykłe” rzeczy dzieją się jakby za szybko.

No, ale to raczej wyłącznie mój problem.
Krytykom film się podoba.

Zwiastun: https://youtu.be/aWXdz6in1SQ

Polecam, jeśli lubisz melodramaty (ale Cię nie rozumiem).
Ocena: 5/10

[1] Oczywiście niedosłownie.
[2] Cooper i Gaga podobno nawet sobie z tym koncertują. Szanuję. Doceniam.


“Polar” (2019)

“Polar” (2019)

Duncan (Mads Mikkelsen) jest międzynarodowym płatnym mordercą, który po latach parania się swym mało szlachetnym fachem postanawia przejść na emeryturę. Niestety dla niego, okazuje się, że z tej branży się nie odchodzi i po krótkim okresie odpoczynku musi stawić czoła zabójcom wynajętym przez swojego byłego pracodawcę.

Zazwyczaj połączenie przemocy i Mikkelsena rozbija bank, ale w tym przypadku pary nie starczyłoby nawet na zbicie szybki w kiblu w placówce SKOKu Wołomin w Ciechanowcu.

“Polar” to ekranizacja internetowego komiksu Victora Santosa o tym samym tytule[1]. Z racji tego, że jest to dzieło czysto obrazkowe (bez tekstu i “dymków”) twórcy filmu mogli fabularnie zaszaleć, no i… zaszaleli tak, że nie da się tego oglądać.

Zacznijmy od tego, że pomimo zwiastuna sugerującego “w miarę”[2] poważny film, “Polar” jest całkowicie niepoważny. To kolorowe, groteskowe widowisko, pełne przerysowanej przemocy, taniej erotyki i dowcipu ciężkiego, jak sumienie Stefana Niesiołowskiego. (Zdaję sobie sprawę, że to mimo wszystko może dla niektórych zabrzmieć atrakcyjnie – dlatego dla własnego bezpieczeństwa – w poprzednim zdaniu, pomiędzy słowem “To”, a “kolorowe”, wstawcie sobie przymiotnik “chujowe”.)

Jeśli chodzi o bohaterów, to poza protagonistą, naprawdę fajnie zagranym przez Mikkelsena mamy tu do czynienia z samymi wydmuchami, rozpisanymi na jedno zdanie (sami wiecie: “Azjatka w skórze”, “odrażający grubas”, etc.). Jeśli natomiast chodzi o przebieg akcji, to słowem-kluczem do jej przedstawienia jest określenie “całkowity-kurwa-chaos”. Tu jakieś migawki z przeszłości, tu jakieś sceny jak z hiphopowego teledysku, tu Mikkelsen w jakichś arktycznych klimatach uczy dzieciaki w szkole, tu jakiś brzydal w czymś w rodzaju pałacu Draculi (w środku miasta). Serio?

Ja wiem, że ekranizacja komiksu siłą rzeczy musi być komiksowa, ale da się to zrobić z głową (vide “SinCity, “300”). “Polar” – poza bohaterami – niewiele ma zresztą wspólnego z oryginalnym materiałem źródłowym.
Żenada.

Zwiastun: https://youtu.be/P1MfyZbtuQI

Gorąco odradzam.
Ocena: 3/10

[1] można go zobaczyć tu: http://www.polarcomic.com/ – przejrzałem wszystkie. Nie była to wyrafinowana rozrywka, ale podobało mi się.
[2] na poziomie “powagi” Johna Wicka oczywiście.


“The Punisher” – sezon drugi (2019)

“The Punisher” – sezon drugi (2019)

Postrach przestępców – Frank Castle (Jon Bernthal), znany jako Punisher – powraca, by siać śmierć i zniszczenie. Tym razem musi zmierzyć się nie tylko z okaleczonym przez siebie Billym “Jigsawem” Russo (Ben Barnes), lecz również ochronić tajemniczą dziewczynę (Giorgia Whigham) przed ścigającym ją, równie tajemniczym zabójcą (Josh Stewart).

Pierwszy sezon ekranizacji marvelowskiego “Punishera”, wyszedł Netflixowi fantastycznie. Dostaliśmy komiksową i pełną klisz, ale mimo to wciągającą fabułę oraz sporą dawkę widowiskowo zrealizowanej, bezkompromisowej przemocy. Widzowie chcieli więcej, zatem kelner (Netflix) podał sezon drugi.

I dobra wiadomość jest taka, że faktycznie dostajemy jeszcze więcej akcji, efektownych walk i strzelanin oraz tryskających z rozbitych twarzy hektolitrów krwi. Rzecz jest równocześnie poprawnie zagrana (przy czym Bernthal to niewątpliwie najlepszy Punisher ekranu, wyciągający z tej – przyznajmy, że raczej mało wyrafinowanej roli – absolutne maksimum) i dobrze (bo bez zbędnych dłużyzn) zmontowana.

Większy problem mam z tym, że Frank znowu uwikłany jest w standardową “kliszową” intrygę zakręconą wokół motywu zemsty i dodatkowa, mało atrakcyjna historyjka o ochronie jakiejś biednej dziewczyny przed jakimś świrem (na czyich usługach by nie był) wcale jej nie pomaga. Fabularnie całość broni się w zasadzie jedynie dzięki aktorskiej pracy duetu Bernthal i Whigham, który potrafił się ze sobą odpowiednio “zgrać”. Na przeciwnym biegunie lądują natomiast aktorzy, którzy wcielili się w postacie Russo i dr Dumont. Russo jest tu boqiem bardziej żałosny, niż groźny, a jego relacja z Dumont to już w zasadzie kopalnia “cringu”.

Wyżej wskazane łyżki dziegciu w… szklance z miodem nie psują jednak smaku całości. To nadal fajny, rozrywkowy serial, który daje znacznie więcej, niż się po nim spodziewasz.

Zwiastun: https://youtu.be/Om9gJHrO9vo

Polecam, jeśli lubisz oglądać jak źli ludzie zbierają konkretny wpierdol.
Ocena: 7/10


“Kler” (2018)

“Kler” (2018)

Historia życia Piotra Kler, twórcy rodzinnej firmy “Kler”, która od 45 lat produkuje pierwszorzędnej jakości meble…
Nie no, przecież wiadomo, że to TEN “Kler”, a nie żaden inny, czyli opowieść Wojtka Smarzowskiego o współczesnym polskim Kościele, z perspektywy czterech kapłanów: Andrzeja Kukuły (Arkadiusz Jakubik), Tadeusza Trybusa (Robert Więckiewicz) i obu Leszków – Głodzia-Mordowicza (Janusz Gajos) oraz Lisowskiego (Jacek Braciak).

Wiem, że wszyscy, którzy chcieli zobaczyć ten film, już dawno to zrobili i każdy zdążył wyrobić sobie o nim zdanie, zatem tu tylko kilka moich słów na ten temat, z perspektywy praktykującego katolika:

Otóż “Kler” z pewnością nie jest obiektywną próbą spojrzenia na krajowy Kościół, ale nie jest też prymitywnym “dissem” na środowisko duchownych. Smarzowski uwypukla skrajnie negatywne cechy i postawy kleru (hedonizm, chciwość, alkoholizm, instrumentalne podejście do sakramentów i prawa oraz najgorszą zbrodnię – pedofilię i dość obojętny stosunek do niej ze strony władz Kościoła), ale nie jest to tania, antyklerykalna propaganda[1]. W filmie jest miejsce zarówno dla kompletnych cyników, skażonych złem z konkretnego powodu (Lisowski) lub bez (Mordowicz), lecz również dla rozczarowanych idealistów (Kukuła), a nawet na swoiste nawrócenie (Trybus). “Kler” nie próbuje też wkręcić widzowi, że wszyscy księża to pedofile, a skupienie się na tym wątku ponurej historii Kościoła, wykorzystuje jedynie do pokazania wewnątrzkościelnych postaw wobec tego zjawiska[2]. W mojej ocenie zresztą, Smarzowski nie mógł sobie pozwolić na pominięcie tego tematu, bo największy grzech Kościoła niewątpliwie tkwi właśnie w tym uporczywym, bądź to unikaniu, bądź to bagatelizowaniu zjawiska, nie mówiąc już o oskarżaniu lub wręcz gnębieniu ofiar księży pedofilów. Przecież gdyby nie fakt, że notorycznie dochodzi do tego u osobników stojących na czele kościelnej hierarchii, Smarzowski nie miałby czym strzelać [3].

Podsumowując – to z pewnością mocny (i osobisty) komentarz nt. sytuacji w Kościele, ale głos bardzo potrzebny i w gruncie rzeczy… dość sprawiedliwy.

W kontekście tego co napisałem na wstępie, nie będę już dodawał, że aktorsko jest więcej niż dobrze (z naciskiem na znakomitych – Braciaka i Jakubika, bo Więckiewicz znowu gra “Więckiewicza”, a Gajos “Gajosa”) i że dzięki świetnemu rozpisaniu scenariusza te dwie godziny (z hakiem) z filmem wcale się nie dłużą.

Zwiastun: https://youtu.be/N9Asxqvr2m8

Bałem się rozczarowania, a tymczasem polecam bardzo, bo zwyczajnie warto. A może nawet trzeba.
Ocena: 8/10

[1] choć mam świadomość, że film stał się niezłą wodą na młyn dla takowej.
[2] bo czasem jest to walka, nawet za cenę “kariery” w “hierarchii”, ale najczęściej jednak wyparcie lub obojętność, a czasami pewnie nawet i przyzwolenie. A mamy tu też do czynienia także z niesłusznymi oskarżeniami i prawie, że linczem na człowieku, który sam był kiedyś ofiarą księdza-pedofila.
[3] bardzo doceniam wstawienie w usta Mordowicza słów abp. Michalika w końcówce filmu.


“Winni” (2018)

“Winni” (2018)

Asger Holm (Jakob Cedergren), pracuje jako dyspozytor linii alarmowej 112. Pewnego wieczoru odbiera telefon od porwanej kobiety.

Patrzcie Państwo, jak niskim kosztem można zrobić dobry film.
1. Rodzicie się w Danii. Tam wszystko jest prostsze.
2. Piszecie scenariusz opierając go na klasycystycznej koncepcji “trzech jedności” (czasu, miejsca, akcji).
3. Angażujecie jednego solidnie wykształconego i doświadczonego aktora, takiego jak Cedergren, żeby dźwignął ciężar głównej roli.
4. Wypełniacie resztę wakatów amatorami.

Potem odbieracie nagrody, wyróżnienia i laudacje, a także cieszycie się pozytywnymi recenzjami na niszowych blogach prowadzonych po nocach przez… w sumie to nieważne.

Jestem w pełni świadomy, że mój gust filmowy nie pozwala mi na swobodną dyskusję z krytykami przez wielkie “K” [1], ale zawsze musi być jakiś wyjątek potwierdzający regułę, zatem oświadczam, że “Winni” to pierwszy od dawna obsypany nagrodami film, który autentycznie mi się spodobał.

Historia jest raczej nieskomplikowana i przez 85 minut toczy się w jednym miejscu, z rzutem kamery na twarz protagonisty, lecz opowiedziano ją w taki sposób, że wciąga od początku do prawie-że-do-końca (ostatnie minuty są trochę rozmemłane, ale wybaczam). Bo choć Cedergren nie rusza się z krzesła, na podstawie tego co słyszy w słuchawce, wyobrażamy sobie całą resztę: porwanie, poszukiwania porywacza i ofiary oraz kolejne etapy krótkiego śledztwa, a los słyszanych głosów przestaje nam być obojętny.

Jasne – to trochę film, a trochę eksperyment, ale w gruncie rzeczy całkiem udany. Bo choć nadal uważam, że kino kontynentalne < kino anglosaskie, śmiem twierdzić, że Amerykanie zepsuliby ten pomysł tanim efekciarstwem.
A to ostatnia rzecz, której “Winni” potrzebowali.

Zwiastun: https://youtu.be/PUP7xtzNFsE

Polecam, jeśli lubisz ascetyczne, trzymające w napięciu, skandynawskie kino.
Ocena: 8/10

[1] nie żebym nie miał tego w dupie, po prostu chciałbym żebyście wiedzieli, że zdaję sobie sprawę, że z punktu widzenia typowego krytyka jest bardzo słaby.


“Green Book” (2018)

“Green Book” (2018)

Lata 60-te XX-tego stulecia. Tonego (Viggo Mortensen) i Dona (Mahershala Ali) różni wszystko. Ten pierwszy poprowadził niegdyś Gondor do zwycięstwa nad Mordorem w pamiętnej Wojnie o Pierścień, ten drugi nigdy nie poradził sobie ze sprawą Purcellów… – a nie, chwila, kartki mi się pomyliły. Ten pierwszy to drobny cwaniaczek włoskiego pochodzenia, a ten drugi to ekstrawagancki, czarnoskóry pianista. Razem wyruszają w wielotygodniową trasę po ̶k̶o̶n̶s̶e̶r̶w̶a̶t̶y̶w̶n̶y̶c̶h̶ zacofanych, stanach amerykańskiego południa.

– Naprawdę dobry film. Podobał mi się.
– A ile byś mu dała w skali od 1-10?
– Sześć.

Dialog zacytowany wyżej autentycznie zdarzył nam się po napisach końcowych i w zasadzie na tym mógłbym zakończyć niniejszą odsłonę “Krótkiego Przeglądu…”. Bo “Green Book” to dobry film, który z pewnością spodoba(ł) się widzom. Ma ciekawą historię, dających się lubić i dobrze zagranych bohaterów, a na dodatek w lekki i nienachalny [1] sposób traktuje o rzeczach ważnych. To z pewnością niemało, ale nie wiem czy od kandydatów do Oscara, nie powinno się wymagać więcej. Dzieło Petera Farrelly’ego jest bowiem jak na mój gust nieco zbyt naiwne, przesłodzone i przewidywalne. Miałem też wrażenie, że gdzieś już widziałem tę opowieść; że to jakaś wariacja na temat odwróconych “Nietykalnych” Nakache i Toledano, tyle że osadzona w mocno polukrowanych latach 60-tych, które jakkolwiek wyglądają fantastycznie (samochody!), nie mają zbyt wiele wspólnego z ówczesną rzeczywistością.

Zwiastun: https://youtu.be/XuX9Wtu3Frc

Zatem – tak – polecam, bo to dobry i mądry film.
Ale żadne arcydzieło.
Ocena: 7/10

[1] gdybym był złośliwy, to bym tu użył słowa “powierzchowny”, które zresztą pewnie byłoby bardziej odpowiednie.


“Potrójna granica” (2019)

“Potrójna granica” (2019)

Grupa byłych, amerykańskich żołnierzy postanawia obrabować południowoamerykańskiego barona narkotykowego.

Gdzieś tak mniej więcej po dwóch godzinach filmu, Magda zapytała mnie, kiedy wreszcie “coś zacznie się dziać” – i to chyba najlepiej oddaje istotę kolejnej, sensacyjnej produkcji Netflix[1].

“Potrójna granica” ma fajną obsadę, która nie odwala specjalnej chałtury; niezłą ścieżkę dźwiękową i rzetelnie zorganizowaną scenografię. W filmie jest też trochę scen akcji, a nawet jakiś pretekst dla tego, żeby robić groźne miny, strzelać i latać śmigłowcem, ale nic więcej.

Skoro kółka zębate są na miejscu i kręcą się tak jak powinny, to coś ewidentnie “nie pykło” na etapie planowania mechanizmu, tudzież klecenia scenariusza. Ktoś być może miał bardzo ogólny pomysł na film, w sensie na zrobienie “akcyjniaka”, jak z epoki VHSów (z tym, że bez motywu zemsty, na którym cała sensacyjna filmografia tych śmiesznych czasów się opierała ), lecz z pewnością nie na to, jak ten pomysł podać. Bo rzecz zawodzi i jako ‘heist movie’ (bo sam “skok na hajs” jest równie emocjonujący co niedzielne wyjście do kościoła), i jako survival (który “wciąga” tu jak pokościelna wyprawa Passatem na wieś, do babci).

Na dodatek, jakkolwiek motywacje bohaterów wydają się zrozumiałe (bo góra forsy, to zawsze solidny motywator), wprowadzenie ich do historii jest już zrealizowane tak nijako, że od początku do końca są widzowi kompletni obojętni. Ponieważ jest ich dość sporo, przez 120 minut czekasz, aż któryś z nich wreszcie padnie, co nieco ożywi fabułę, po czym – i to może być pewne zaskoczenie – ostatecznie pada nie ten, którego zgonu się spodziewałeś.

Drodzy, kultowa “Parszywa dwunastka” poświęcała parszywym protagonistom znacznie mniej miejsca, a gdy któryś ginął, widz coś czuł.
Przy oglądaniu “Potrójnej granicy” nie poczuje natomiast niczego.

Zadziwiające, że taki budżet zrodził film mogący – pod względem utrzymywania widza w napięciu – bić się z dokumentem o wyprawie na grzyby w Żywcu. Przez takie rzeczy jak “Potrójna granica”, zdanie – “kolejny przeciętniak od Netflixa” – zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do pleonazmu.

Zwiastun: https://youtu.be/hnDhXc_SRzE

Ocena: 5/10

[1] a zaznaczam, że tym razem nie przysypiała.


“Cisza” (2019)

“Cisza” (2019)

Grupa grotołazów wypuszcza spod ziemi krwiożercze bestie atakujące wszelkie źródła dźwięku. Po trzydziestu latach, stwory obejmują konstytucyjną władzę w Polsce, lecz nikt nie narzeka. Bywało gorzej.

Ok. Dość żartów.
Od początku:

Grupa grotołazów wypuszcza spod ziemi krwiożercze bestie atakujące wszelkie źródła dźwięku. Gdy w krótkim czasie stwory doprowadzają świat na skraj upadku, rodzina niesłyszącej nastolatki musi szukać schronienia, w którym uda jej się przetrwać narastający koszmar.

Gdybym miał więcej czasu, to krótka recenzja wyglądałaby tak:

[akapit, w którym dziwie się, że ktoś w rok po “Cichym miejscu”[1] kręci niemal identyczny film. Bo tu też: 1) trzeba być cicho; 2) zagrożeniem są tajemnicze stwory, (równie niekonsekwentnie) reagujące na dźwięk; 3) istotnym bohaterem jest pozbawiona słuchu nastolatka; 4) ludzkość generalnie nie poradziła sobie z problemem]

[akapit, w którym marudzę, że “Cisza” to klasyczna “guma do żucia dla oczu”, z nudnymi i wtórnymi bohaterami i dodatkowo trzymająca w napięciu równie mocno jak poobiednia “Familiada” u babci]

[akapit, w którym tłumaczę, że choć na pytanie – czego “Ciszy” brakuje, należy zgodnie z prawdą odpowiedzieć: “wszystkiego”, to nie jest tak, że to dramatycznie zły film. Po prostu żyjemy w czasach, gdy coś może być dobre lub tak złe, że aż dobre, natomiast przeciętność dobra nie jest niemalże nigdy]

Zwiastun: https://youtu.be/NMaW0xcqfiw

Przewidywalny średniak bez aspiracji. Polecam jedynie, gdy szukasz ucieczki od “Ojca Mateusza”.
Ocena: 4/10

[1] omówiłem tutaj: https://kulturaobrazkowa.pl/ciche-miejsce-2018/


“Kursk” (2018)

“Kursk” 2018

Filmowa opowieść o katastrofie rosyjskiego, atomowego okrętu podwodnego “Kursk”. Lato 1999 r. Największe rosyjskie manewry morskie od czasu rozpadu Związku Radzieckiego. Duma Floty Północnej – okręt K-141 Kursk – ulega wypadkowi i osiada na dnie Morza Barentsa. Rusza akcja ratunkowa. Równocześnie, na lądzie, żony marynarzy próbują poznać niewygodną dla rosyjskiego rządu prawdę o zdarzeniach.

Tym razem naprawdę krótko, bo nie ma nad czym się rozwodzić. “Kursk” to bardzo dobre, europejskie kino, znakomicie zagrane i pozostające w pamięci na długo po zakończeniu seansu.

Po wszystkim zastanawiałem się, czy dałoby się ten film zrobić lepiej i stwierdzam, że nie bardzo.

Decydujące są dla mnie dwie kwestie:

Po pierwsze – rzecz naprawdę trzyma w napięciu od początku do samego końca, mimo że tak finał, jak i przebieg tej historii są przecież powszechnie znane.

Po drugie – scenariusz kapitalnie wprowadza i rozrysowuje postacie bohaterów dramatu, a zwłaszcza uwięzionej we wraku załogi. To trudne – sprawić, że “znasz” kogoś piętnaście minut i już go lubisz; już chcesz, żeby wrócił do domu. Tu się to udało.

Czepiając się trochę na siłę – może ten mówiony (i śpiewany) angielski brzmi w rosyjskojęzycznym środowisku cokolwiek dziwnie, ale raz, że to przecież filmowy standard (z którego okresowo próbują się wyrwać tylko nieliczni), dwa – wcale nie jestem przekonany, czy z rosyjskim dubbingiem całość wypadłaby lepiej.

Zwiastun: https://youtu.be/ZK58Xs-jwpg

Generalnie polecam, nawet jeśli wydaje Ci się, że to nie jest film dla Ciebie.
Ocena: 8/10.


“Żona” (2017)

“Żona” (2017)

Powieściopisarz Joe Castleman (Jonathan Pryce) zdobywa literacką nagrodę Nobla. Wyjazd do Sztokholmu po jej odbiór staje się dla niego i jego żony (Glenn Close) pretekstem do spojrzenia wstecz na ich wspólne życie.

Ominąłbym “Żonę” całkiem świadomie, gdyby nie okoliczność, że w małżeństwa trzeba czasem wspólnie obejrzeć coś gdzie nie ma zombie.

Opis bowiem przecież nie zachęca, sugerując monotonne “dramaczysko” dla starych ludzi, a tymczasem błąd – może to i “dramaczysko”, ale raz – że bynajmniej nie monotonne; dwa – dobre bez względu na metrykę.

I chociaż finału tej opowieści można się domyślić, zanim jeszcze rozwój akcji uchyli rąbka tajemnicy, w niczym nie psuje to zabawy płynącej z obserwowania losów małżeństwa Castlemanów.

Nie chcę tu już komplementować znakomitej gry pary głównych aktorów, bo Pani Close została przecież należycie doceniona (m.in. Złoty Glob, nominacje do Bafty i Oscara), ale na przekór wszystkim zaznaczę, że na mnie akurat większe wrażenie zrobiła rola Jonathana Pryce’a. Trzeba prawdziwego talentu, żeby tak wiarygodnie zagrać obłudnego, zadufanego w sobie sukinsyna.

Zwiastun: https://youtu.be/gDKCwmUlt40

Oczywiście polecam, jak każdą dobrze napisaną i wyreżyserowaną historię.
Ocena: 7/10


“Black Mirror” – sezon piąty (2019)

“Black Mirror” – sezon piąty (2019)

W sieci twierdzą, że <<Netflix zabił “Black Mirror”>>, ale na zdjęciach promujących serial – stojący za nim Charlie Brooker – wcale nie wygląda, jakby ktoś, choćby metaforycznie przystawił mu pistolet do głowy i kazał odbyć stosunek płciowy ze świnią. Myślę, że tak on – jak i reszta ekipy stojącej za “Czarnym Lustrem” – zwyczajnie się wypalili.

Trochę szkoda, bo “Black Mirror” (a szczególnie jego pierwsze trzy sezony), zawsze było trochę jak otrzeźwiający cios w twarz. Taki z gatunku: “ludzkości, obudź się i patrz kurwa, gdzie leziesz!”. Ostre i bezkompromisowe, a przez to zmuszające do refleksji na temat świata “za kilka kartek z kalendarza w przód”.

Co z tego zostało?

Pierwszy odcinek to kolejny, humorystyczny przytyk do gier wideo i tego, że czasem ta alternatywna rzeczywistość może być atrakcyjniejsza, niż świat poza monitorem. Idea może i zacna, ale realizacja – jak i morał – zdecydowanie nie porywają. Po wszystkim nawet nie chce się analizować, czy gry pozwalały uciec protagonistom od rzeczywistości, czy też na realizację utajonych skłonności (zapewne na jedno i drugie).

W drugim widać już przebłyski starego, dobrego “BM” ale też trudno nie poczuć, że potencjał historii został w pewien sposób zmarnotrawiony. To co dobre zapewnia Andrew Scott – w fantastycznej roli zdesperowanego porywacza, próbującego za wszelką cenę nawiązać kontakt z twórcą globalnej sieci społecznościowej. Ciekawym motywem jest też pokazanie, że administratorzy tejże sieci, są w stanie w ciągu kilkunastu sekund dowiedzieć się o porywaczu znacznie więcej niż lokalna policja. Opowiedziana historia nie ma jednak tej mocy, co stare odcinki, a i zakończenie rozczarowuje.

Trzeci odcinek tymczasem, to już nawet nie strzał w kolano, a w głowę piątego sezonu “Czarnego lustra”. Głupawa historyjka dla nastolatków, w której “science” nie występuje w ogóle, a “fiction” jest wyjątkowo pośledniej jakości – rozczarowuje na całej linii. Tę banalną opowieść o gwiazdce muzyki pop (w tej roli, gwiazdka muzyki pop) i jej fance mógłby w gruncie rzeczy, równie dobrze wyprodukować Disney (i to oczywiście nie jest komplement).

Po wszystkim nie przesądzałbym, że “Black Mirror” umarło, bo tematów do poruszenia wciąż jest wiele i codziennie będą dochodzić nowe, ale być może całość powinny pociągnąć dalej inne osoby.

Zwiastun: https://youtu.be/2bVik34nWws

Poza drugim odcinkiem nie polecam. Szkoda czasu.
Ocena: 3/10


“Jak nas widzą” (2019)

“Jak nas widzą” (2019)

Oparta na faktach historia grupy czarnoskórych nastolatków (tzw. “Piątki z Central Parku”), którzy zostają wmanewrowani w oskarżenie o gwałt, którego nie popełnili.

Amerykanie lubują się w dramatach sądowych, zatem skonstruowany przez nich system społeczno-prawny z lubością nieustannie im takowe funduje. Ta kafkowska opowieść byłaby przerażająca nawet wtedy, gdyby nie brały w niej udziału dzieci. To w końcu nie tak, że ktoś – policja, oskarżyciele publiczni, sąd – się mylą, że inaczej interpretują fakty, że zostali w jakiś sposób wprowadzeni w błąd. Nie – oni próbują Cię za wszelką cenę skazać i wepchnąć do więzienia. Nie interesują ich żadne Twoje argumenty, a ich osądy stają przeciwko faktom. Myślę, że “procesowe zło” tak własnie się dokonuje – zupełnie bezrefleksyjnie i bez wahania – co świetnie pokazuje jedna z ostatnich scen, w której pani prokurator skonfrontowana z dowodami na to, że sprawca musiał działać w pojedynkę, zaczyna twierdzić, że to niemożliwe i że “musiało być sześciu sprawców”.

Czteroodcinkowy serial pokazuje cały proces i jego konsekwencje na tyle wyraziście, że musieliśmy sobie z Magdą co jakiś czas robić przerwy na rozładowanie wewnętrznego “wkurwu” na dokonującą się niesprawiedliwość. Nie jest to może poziom “American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona” (2016), który pod względem odwzorowania faktów rozbił mój prywatny bank (spokojnie, już odbudowałem), ale rzecz nie gra wcale ligę niżej. Oczywiście duża w tym zasługa pierwszorzędnego aktorstwa, bo wiarygodnie wchodzą w swoje rolę zarówno ci starsi, jak i młodsi.

Na koniec dwie kwestie:

Po pierwsze – scenariusza nie chwalę, bo to w zasadzie przeniesienie faktów na język filmu, ale zganić już mogę za okazjonalne dłużyzny (nie znoszę – to u mnie zawsze co najmniej dwa punkty w dół).

Po drugie – “Jak nas widzą” dobrze ogląda się w pakiecie z ww. “ACS”, bo razem ładnie pokazują, że kwestie rasowe mogą być w USA, tak czynnikiem bezwzględnie obciążającym, jak i pozwalającym na bezpodstawne uniewinnienie.

Zwiastun: https://youtu.be/t5cvXE8GXEw

Polecam, bo to dobry serial na czasy, w których tak łatwo rzuca się rozmaitymi oskarżeniami.
Ocena: 7/10


“Fyre: Najlepsza impreza, która nigdy się nie zdarzyła” (2019)

“Fyre: Najlepsza impreza, która nigdy się nie zdarzyła” (2019)

Dokumentalna opowieść o największym przekręcie festiwalowym w dziejach. Fyre – zaplanowane na kwiecień-maj 2017 r. – miało być bezprecedensowym, luksusowym wydarzeniem muzycznym. Zainteresowanym wykupieniem drogiej wejściówki na prywatną wyspę należącą niegdyś do Pablo Escobara (bilety kosztowały od 500 do 1500 dolarów, a 95% z nich i tak wykupiono w ciągu 24 godzin), prócz ekskluzywnego pakietu artystów obiecano noclegi w nadmorskich willach lub nowoczesnych, ekologicznych kapsułach oraz posiłki od sławnych szefów kuchni.

Impreza promowana w mediach społecznościowych przez czołowych amerykańskich influencerów i topmodelki, okazała się tymczasem epicką porażką.

Już w trakcie inauguracyjnego weekendu napotkano na szereg gigantycznych problemów organizacyjnych związanych z zakwaterowaniem, żywnością, bezpieczeństwem i zakontraktowanymi artystami (zaczęli odwoływać występy tuż przed festiwalem). W rezultacie – bogate amerykańskie dzieciaki, zwabione reklamą w mediach, zamiast wyśnionego festiwalu, luksusowych willi i wykwintnych potraw otrzymały niedbale sklecone kanapki w plastikowych pudełkach i namioty Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego. Brakowało noclegów (i to dla około 2/3 uczestników), wody pitnej, toalet, środków transportu, a nawet suchych materacy – generalnie wszystkiego. Festiwal dosłownie rozpadł się organizatorom w rękach, zanim odbył się pierwszy koncert.

W dwa lata później Netflix zrobił o tym dokument, który ogląda się jak niezły film katastroficzny. Co ciekawe materiału do niego dostarczyli sami organizatorzy, którzy – jak przystało na XXI w. – “organizację” (cudzysłów zamierzony) wydarzenia utrwalili akurat wyjątkowo rzetelnie. Film traktuje temat raczej humorystycznie (ale inaczej chyba się nie da) – więc można podejść do niego jak do materiału komediowego. Twórcy udzielają głosu zarówno organizatorom (tym mniej istotnym, bo główny macher wydarzenia – Billy McFarland oczywiście siedzi w więzieniu), jak i nieszczęśnikom, którzy wykupili bilety.

Zwiastun: https://youtu.be/IbMJOZ_qJTk

Polecam wyjść poza “fabularną strefę komfortu” i zobaczyć. Nie tylko dlatego, że “gdy ktoś okrada bogatego dzieciaka, anioły śpiewają”. To dobry zapis kompletnej katastrofy, który jest miodem na serce każdego, kto w życiu organizował choćby swoje własne wesele.
Ocena: 7/10


“Kraina wielkiego nieba” (2018)

“Kraina wielkiego nieba” (2018)

Dekonstrukcja mitu “amerykańskiego snu” z perspektywy losów młodego małżeństwa. Lata 60-te XX-tego stulecia. Jerry (Jake Gyllenhaal) i Jeanette Brinson (Carey Mulligan) – w poszukiwaniu lepszego losu – przenoszą się do Montany. Gdy Jerry traci pracę, Jeanette musi zrezygnować z bieżącej opieki nad nastoletnim synem i poszukać zatrudnienia. On ucieka od problemów i rodziny w niskopłatne quasi-bohaterstwo – związane z gaszeniem płonących lasów, a ona – w romans w starszym, zamożnym mężczyzną, który może zapewnić jej finansowe bezpieczeństwo. Na to wszystko bezsilnie patrzy ich nastoletni syn – Joe (Ed Oxenbould), który rozumie znacznie więcej, niż zakładają rodzice.

Bardzo czekałem na ten film, bo cudze dramaty małżeńskie to moje hobby. Niestety – najwyraźniej nie jestem wystarczająco inteligentny (wiem, że nie odkrywam przed Wami żadnej tajemnicy w tej kwestii, ale sam jeszcze się łudzę), żeby poczuć to co krytycy i zakochać się w “Krainie wielkiego nieba”.

W porównaniu z moją ulubioną “Drogą do szczęścia” Mendesa, debiut Paula Dano, to na pewno film mniej dosłowny, mniej oczywisty, bardziej intymny – także na polu gry aktorskiej. Gyllenhaal, Mulligan i Oxenbould – fundują tu bez wątpienia pokaz umiejętności niczym nie ustępujących parze DiCaprio – Winslet, lecz na zdecydowanie mniejszym poziomie ekspresji. Powyższemu być może sprzyjają krajobrazy Montany – statyczne, stonowane, wręcz senne, a w każdym razie – bardzo odmienne od zachodniego wybrzeża, które – tak bezskutecznie – próbowali porzucić Wheelerowie.

To oczywiście może się podobać mniej lub bardziej, jednak mnie osobiście nie kupiło. Historia przedstawiona w “Drodze do szczęścia” była bowiem może bardziej efekciarska (tu nie ma żadnych “wybuchów”, związek Jerry’ego i Jeanette umiera po cichu) i mniej naturalna, ale też bardziej uniwersalna. Tymczasem rozkład małżeństwa Brinsonów dokonuje się w konsekwencji zdarzeń, dla których nie potrafię znaleźć jakiegokolwiek uzasadnienia (i podobieństwa do znanych przypadków). Gyllenhaal zawsze gra świrów, jednak nie potrafię sobie po wszystkim odpowiedzieć – po kiego chuja on w zasadzie pojechał gasić te pożary? Bo film w ogóle nie wyjaśnia skąd ta chęć, ani chęć ucieczki przed rodziną – się w nim wzięła. Wstyd mu, że nie daje rady zapewnić bytu rodzinie? Ok, ale czemu tego nie pokazano? Czemu nie ma żadnego wyjaśnienia jego bezsilności?

W rezultacie – mając na uwadze powyższe, jak i z deka usypiający klimat całości (podobnie czułem się przy okazji “Manchester by the Sea”, ale tam, gdy w połowie fabularnie “wybuchło”, to nie było już mowy o śnie), mogę polecić “Krainę wielkiego nieba” tylko wytrwałym obserwatorom rodzinnych dramatów.
I tak też czynię.

Zwiastun: https://youtu.be/o3aGQot0xz0

Polecam, jeśli szukasz niezłej historii obyczajowej, ale nie gwarantuję Ci, że nie zaśniesz.
Ocena: 6/10


“Legiony” (2019)

“Legiony” (2019)

W toku pierwszowojennej walki o niepodległą Polskę, dwaj legioniści Piłsudskiego zakochują się w tej samej dziewczynie.

Żeby uciąć wszelkie wątpliwości już na wysokości drugiego akapitu, “Legiony” to niestety – wbrew szumnym zapowiedziom – żaden tam “historyczny dramat wojenny” i “nowa jakość” w polskim kinie. Ze względu na to, jak zostały rozłożone poszczególne akcenty, film Gajewskiego to bardziej melodramat zrealizowany w efektownej (przynajmniej momentami) oprawie wizualnej i osadzony w określonych realiach historycznych, niż klasyczne, gatunkowe kino wojenne.

Szkoda, bo tak się składa, że akurat elementy “wojenne”, to jedyna rzecz, która została tu całkiem rzetelnie zrealizowana. Nieliczne sceny batalistyczne – choć pozbawione szerokiego planu – robią nad wyraz pozytywne wrażenie (przy czym na szczególne wyróżnienie zasługuje – oddana z niezwykłym pietyzmem i umiłowaniem do detalu – szarża pod Rokitną), a efekty specjalne mogą uchodzić za dobre, nie tylko “jak na polskie warunki”.

Niestety wojna i historia to tu jednak nawet nie drugi, a trzeci plan. Zamiast bowiem opowiedzieć jakiś kawałek dziejów Legionów Piłsudskiego, wytłumaczyć laikom skąd się wziął na nie pomysł i jakie rzecz miała znaczenie dla odzyskania przez Polskę niepodległości, Gajewski skupia się na pokazaniu w detalach… uczucia łączącego Tadeusza (Gelner) oraz Józka (Fabijański) z Olą (Wolańska).|

Powyższe prowadzi mnie do konstatacji, że może jest i tak, że protagoniści toczący śmiertelnie nudny bój o średnio-atrakcyjną kobietę (bez obrazy), są jakąś naciąganą, jak skóra na twarzy Małgorzaty Rozenek, artystyczną alegorią bezsensownej rywalizacji dwóch współczesnych bloków partyjnych o panowanie nad III RP (jeżeli tak, to wyjątkowo trafną – przyznam), lecz i tak nie bardzo rozumiem, dlaczego w polskim kinie aspirującym do miana wojenno-historycznego, zawsze musi być tak mało o wojnie i historii, a tak dużo o miłości. Czemu ten biedny żołnierz nie może kochać np. wyłącznie swojego karabinu, Piłsudskiego, Kasztanki, czy nawet okopu (ziemianka to w końcu domek ciasny, ale własny), a musi ciągle wzdychać do jakiejś baby?

Gdyby jeszcze zresztą to wzdychanie było dobrze napisane i zagrane, to może dałoby się “Legiony” uratować. Raz jednak, ze scenariusz znowu sprawia wrażenie pociętego, jakby ktoś z niego powykrawał istotne wątki, a to co zostało wpierdolił bez składu i ładu na taśmę (ale to standard w polskim kinie); dwa – aktorstwo trójcy głównych bohaterów jest zwyczajnie drewniane. I poprawne, epizodyczne role Baki czy Pawlickiego (Frycza i Szyca to chyba nawet nie warto wspominać, bo tylko przechodzą przez kadr) niczego w tej kwestii nie są już w stanie zmienić.

Powyższe sprawia, że “Legionów” nie sposób polecić, bo co lepsze i warte obejrzenia fragmenty będzie można wkrótce zobaczyć na youtube, bez potrzeby męczenia melodramatycznej fabuły. Ta ostatnia zresztą, też jest jakąś dziwną przeklejką z “Pearl Harbour” Baya, na dodatek wysyconą, charakterystycznym dla polskiej kinematografii sposobem budowania romantycznej relacji: milczenie, powłóczyste smutne spojrzenia, bezsensowne rozmowy (jakby upośledzeni ludzie ze sobą gadali), spacery, chwytanie się za rękę, a potem niewyrafinowane “rypando” w krzakach i już, niby “wielka namiętność”.

Zwiastun: https://youtu.be/4cjRsiW9NQs

W konsekwencji – nie polecam,
– chyba że jesteś jeszcze uczniem liceum i wyjście do kina ma ci odsunąć w czasie sprawdzian z “biolcy”.
Ocena: 4/10


“Joker” (2019)

“Joker” (2019)

Opowieść o genezie jednego z największych arcyłotrów popkultury. Zmagający się z depresją Arthur Fleck marzy o karierze komika, lecz póki co – zmuszony jest występować na ulicy w przebraniu klauna, by zarobić na utrzymanie siebie i matki. Pozbawiony pomocy psychiatrycznej i odrzucony przez społeczeństwo mężczyzna, stopniowo przechodzi przemianę w psychopatycznego mordercę.

To zaiste wspaniałe uczucie, gdy idziesz do kina z wysokimi oczekiwaniami, być może wręcz niesiony na fali hype’u, a oglądany film zaspokaja je wszystkie z nawiązką.

Miło mi bowiem stwierdzić, że “Joker” nie jest “przereklamowany”. To kapitalne, wciągające kino i choć będące w gruncie rzeczy teatrem jednego aktora – hipnotyzujące nie tylko wybitną rolą Joaquina Phoenixa. To również bodaj pierwszy tak dobry ożenek popkultury z kulturą wysoką, choć w żadnym wypadku nie dowód na to, że superbohaterów można pogodzić z wysokim poziomem artystycznym.

Bo “Joker” w wydaniu Phoenixa, to postać kompletnie odmienna od wcześniejszych kreacji Ledgera i Nicholsona. To nie obdarzona nadzwyczajnymi właściwościami istota, ani nawet nie Carlyle’owska – jednostka-bohater. Arthur Fleck nie jest superbohaterem, ani nawet materiałem na niego i przez niemalże cały film pozostaje wyłącznie złamanym życiem nieszczęśnikiem, który znacznie częściej, niż strach czy odrazę, wzbudza współczucie (a gdy w finale “wyzwala się” poprzez festiwal przemocy – chyba nawet cieszymy się, że mu się udało).

To oczywiście sprawia, że “Joker” nie jest filmem dla każdego. To w 100% dramat psychologiczny, nie mający w sobie nawet grama “akcyjności” nolanowskiej trylogii o Batmanie. Innymi słowy – znacznie więcej jest tu chociażby “Taksówkarza” Scorsese, niż dowolnego, nawet najbardziej subtelnego, klasycznie “superbohaterskiego” kina.

To w gruncie rzeczy intymna opowieść o rozpadzie, tak człowieka, jak i – równolegle doń – społeczeństwa. Z najstraszliwszym happy endem, jaki można sobie wyobrazić.

Zwiastun: https://youtu.be/snspfWOeEeY

Bardzo polecam.
Ocena: 9/10.


“Ad Astra” (2019)

“Ad Astra” (2019)

Niedaleka przyszłość. Ziemia staje na progu katastrofy w związku z “udarami”, tj. burzami elektromagnetycznymi sztucznie wywoływanymi z granic Układu Słonecznego. Roy McBride (Brad Pitt), wyrusza w kosmos, śladami swojego zaginionego ojca (Tommy Lee Jones), by ocalić ludzkość i przy okazji poznać odpowiedzi na nurtujące go pytania.

Trudno nie porównywać “Ad Astra” Graya z “Interstellar” Nolana. Oba filmy traktują o locie w kosmos, jednocześnie czyniąc go jedynie tłem dla mniej lub bardziej osobistej wyprawy protagonisty w głąb siebie. O ile jednak Nolan wykreował opowieść, po obejrzeniu której z ust wyrywa się: “No kurwa, nie, bez przesady!”, tak po filmie Graya, mrukniecie co najwyżej – “I to tylko tyle?”.

Na wypadek, gdyby ktoś nie zauważył – zaznaczę, że wiedziałem na co idę do kina i że nie będzie to pokaz fajerwerków. Niestety, ta opowieść o doniosłej roli ojca w życiu syna, choć trzyma się kupy dalece bardziej, niż fabuła “Interstellar” (co wcale nie znaczy, że trzyma się w kupy w granicach standardów wyznaczanych przez zdrowy rozsądek), porywa dużo mniej, niż ww. widowisko Nolana. Może to efekt tego, że jest dużo mniej “oczywista”, a może tego, że mam zgoła odmienną sytuację życiową od protagonisty. Ustalmy jednak – że gdy wydaje się na film 90 mln Waszyngtonów i kieruje do wszystkich kin świata – to celuje się raczej w uniwersalną widownię, a nie target o specyficznych doświadczeniach rodzinnych.

<teraz następuje ten moment, w którym tradycyjnie stwierdzam, że to wina scenariusza, więc możecie przeskoczyć akapit niżej> Uwaga. 3…2…1…
– To oczywiście wina kiepskiego scenariusza. Bo film niestety – przynajmniej w pierwszej połowie – specjalnie nie daje odczuć, że ojciec był/jest AŻ TAK istotny w życiu Roya (sam na dobrą sprawę, załapałem to dopiero w konkluzji), a z żony bohatera to już w ogóle robi coś mniej istotnego niż dekorację. Co gorsza dzieje się tak, mimo że Brad Pitt, jak to Brad Pitt – aktorsko przechodzi tu samego siebie (podczas gdy jego filmowy tata – Tommy Lee Jones – dla kontrastu, obsysa po całości). Po zakończeniu miałem wrażenie, że ktoś musiał w procesie montażu wyciąć tu z 60 minut materiału, bo to niemożliwe, że cała historia jest tak niezgrabnie poskładana i tak bardzo zmierza donikąd.

Jak na ironię – ta psychologiczna opowieść, bez psychologii – ma mistrzowską scenografię i dodatkowo jest fenomenalnie sfilmowana, tj. jest pełna pięknych ujęć i kadrów, z których 2/3 nadawałoby się na tło pulpitu na komputerze.

Złośliwie napiszę – bo co mi tam, kurwa, w końcu jestem rozczarowany – że to wszystko zasługiwało na o wiele lepszą i głębszą historię.

Zwiastun: https://youtu.be/I5fmE006W1M

Polecam tylko, jeśli lubisz kosmos i Brada Pitta.
Ocena: 5/10


“Król” (2019)

“Król” (2019)

Opowieść o życiu Henryka V, mocno zainspirowana popularną sztuką Williama Shakespeare’a (“Henry V”). Książę Hal – najstarszy syn króla Henryka IV jest krnąbrnym młodzieniaszkiem, spędzającym dni na hulankach i swawolach. Niespodziewanie otrzymawszy koronę ojca, musi porzucić dawne hobby i wziąć się za poważną robotę, tj. powalczyć o Anglię nie tylko na polu bitwy, lecz również na dworze.

Po całkiem dobrym “Królu wyjętym spod prawa” (2018), czekałem na kolejne historyczne widowisko Netflixa, jak moja Matka na przyjazd wnuka. Tym bardziej, że 1) zwiastun zapowiadał się pysznie; 2) gdzieś mignęło mi, że Netflix chce “Królem” powalczyć o Oscara (i chce – ale “Irlandczykiem” Scorsese); 3) historia Anglii to wiadomo – już nawet nie mój “konik”, a wręcz “motorek”.

Niestety, po seansie jestem rozczarowany.

Rozumiem intencje twórców “Króla”. Chcieli nakręcić osobisty (to teraz modne), ale niekameralny (a to wręcz odwrotnie) film o ciężarze władzy i odpowiedzialności, o przemianie chłopca w mężczyznę, a mężczyzny w króla. Niestety – sami pogubili się pod ciężarem, tyle że biografii Henryka, piątego tego imienia – bo kompletnie im to nie wyszło. Co gorsza, nie potrafili osiągnąć tego co założyli, nawet pozwalając sobie na straszliwe przeinaczenia i średniowieczno-okrutne poszatkowanie całej historii (choć bowiem filmie w ogóle tego nie widać, przez to 140 minut “mija” przeszło dwanaście lat). W rezultacie – gdybym przed obejrzeniem filmu nie przeczytał “o czym ma być”, to sam nigdy bym na to nie wpadł.

“Króla” ogląda się przy tym może i bez znudzenia, ale również bez emocji. Całość za bardzo trąci bowiem teatrem (a w kinie to nigdy nie jest komplement). Nie bardzo rozumiem też zachwyty nad Timothée Chalametem w tytułowej roli, bo choć wizualnie bardzo przypomina swojego historycznego bohatera – zagrał tu co najwyżej poprawnie (4/5 scen zaliczając na jednej minie).

W kontekście powyższego – świetne zdjęcia i niezła muzyka, nie są już w stanie wynieść całości na chociażby ponadprzeciętny poziom.

Zwiastun: https://youtu.be/uooJ8TD903I

Polecam zatem, tylko jeśli naprawdę brakuje ci średniowiecznych klimatów.
Ocena: 6/10.


KSIĄŻKI

Oliver Bowden – “Assassin’s Creed: Tajemna krucjata” (2012)

“Assassin’s Creed: Tajemna krucjata” (2012)

Po co tracić czas na granie w gry komputerowe? Nie wiem.

Po co tracić czas na czytanie książek napisanych na podstawie gier komputerowych? Nie wiem jeszcze bardziej.

Zazwyczaj takie wypociny, obliczone pod portfele pasjonatów elektronicznej rozrywki prezentują poziom polskiej debaty publicznej. Mają słaby warsztat; denną, niedbale przeniesioną z gry fabułę; papierowych bohaterów i nie posiadają ani krztyny oryginalności.

Opisywana książka Bowdena niestety nie jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Fabularnie “Tajemna krucjata” zasadniczo odpowiada opowieści zaprezentowanej w “Assassin’s Creed” (2008), tyle że z pominięciem wszelkich współczesnych wątków związanych z Desmondem, Animusem i Abstergo. Rzecz przenosi nas zatem w mroki średniowiecza, do roku 1191, w którym to Europejczycy po raz trzeci postanowili wyeksportować Chrześcijaństwo na Bliski Wschód. Bohaterem historii snutej przez tajemniczego narratora jest – tak jak w grze – Altair – młody członek Zakonu Asasynów, który zostaje wmanewrowany w rywalizację pomiędzy Krzyżowcami, a Saladynem. Jako, że autor wyraźnie nie lubi się wysilać – pierwsza połowa książki wiernie zżyna z gry nawet pojedyncze linijki dialogów. Potem jest nieco lepiej i oryginalniej, lecz poziom historii trzyma się dala nawet od przeciętności. Bohaterowie są nudni i rozpisani na tyle słabo, że gdybym akurat w to teraz nie grał – nie potrafiłbym ich sobie sensownie wyobrazić.

Warsztatowo nie jest za to może aż tak fatalnie, jak np. w przypadku “Wrót Baldura” Athansa, ale nawet jeśli Bowden ma jakiś talent, to pozostaje on ukryty przed światem. Mam niepokojące wrażenie, że opisy są tu tylko dlatego, że głupio oprzeć książkę na samych dialogach, a dialogi pechowo są akurat wyjątkowo słabe.

Rzecz jest zwyczajnie, po ludzku napisana na odpierdol, tak jakby ktoś z Ubisoft zostawił Bowdenowi na biurku walizkę pieniędzy i powiedział: “Oliver, masz miesiąc. Nie musisz się starać, ale wyrób się w terminie.”

W rezultacie odradzam, chyba że zostałeś uwięziony podczas epidemii dżumy w Libiążu, a lokalna biblioteka spłonęła.
Ocena: 3/10.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *