Zestawienie krótkich recenzji z 2021 r.

To ponownie nie był typowy rok, ale gdy nietypowy rok powtarza się któryś z kolei raz, musisz przyznać się sam przed sobą, że nietypowość jest już typowa. Poniżej tradycyjne zestawienie krótkich recenzji filmowych i książkowych opublikowanych w 2021 r. w mediach społecznościowych. Wszystko wskazuje, że w 2022 r. do powyższego dojdą jeszcze komiksy, tak że “pozostańcie nastrojeni”.

FILMY I SERIALE

“Dyrygentka” (2018)

“Dyrygentka” (2018)

Osadzona w latach dwudziestych XX w. i oparta na autentycznej historii, opowieść o dziewczynie (Christanne de Bruijn), która wbrew wszystkiemu (głównie rozlicznym mężczyznom z ewidentnymi problemami z kobietami), postanawia zostać dyrygentką.

To klasyczna fabuła spod znaku – “jak się chce, to się da”, z wszystkimi tego wadami i zaletami. Z jednej strony zatem opowieść jest trochę naiwna, podobnie jak jej bohaterka (to nie zarzut, jak się okazuje – czasami w życiu tak trzeba) oraz mocno przewidywalna (na co też trudno narzekać, w końcu dotyczy losów postaci, którą można wygooglować), a z drugiej – posiada zdolność przykłucia widza do fotela na prawie 135 minut. Rzecz posiada też obowiązkowy w kinie tego typu wątek romantyczny, ale służący ukazaniu charakteru protagonistki, która wie czego chce i dokąd zmierza, a nie nagrodzeniu jej za trudy życia młodym, ładnym i bogatym chłoptasiem.

Co istotne, całe to – nieskomplikowane przecież – zamierzenie fabularne, na pewno by się zawaliło, gdyby nie Christanne de Bruijn wcielającą się w tytułową postać. Owszem jest irytująca, momentami nawet bardzo (nie jestem pewien, czy tak miało być – pewnie tak), lecz daje swojej bohaterce tak ogromny ładunek pasji, że kupiła mnie tą rolą w całości. Bez kitu, bez cienia wątpliwości – jeżeli komuś udaje się w życiu dokonać niemożliwego, to właśnie takim osobom, które nie wiedzą, że się nie da.

W rezultacie Holendrom wyszedł całkiem przyjemny i w gruncie rzeczy niezły film.

Zwiastun: https://youtu.be/MAk8JIygrEI

Mogło być tak, że gdzieś tam w połowie ze dwa razy na to kilka minut zamknęło mi się oko, ale zasadniczo polecam, jeżeli akurat nie macie nic lepszego na “krótkiej liście”, a wyjątkowo chcecie zobaczyć coś bez seksu i przemocy.
Ocena: 6/10.


“Sama przeciw wszystkim”/”Miss Sloane” (2016)

“Sama przeciw wszystkim”/”Miss Sloane” (2016)

Madeline Elizabeth Sloane (Jessica Chastain) – utalentowana waszyngtońska lobbystka, staje przed największym wyzwaniem w karierze – próbą przeforsowania ustawy regulującej dostęp do broni na terenie USA.

Lubię produkcje, które trudną, nudną i żmudną profesję potrafią sprzedać jako coś niebywale fascynującego, a do powyższych z pewnością zalicza się bohater niniejszego tekstu (sprzedawany w Polsce pod tradycyjnie idiotycznie zmienionym tytułem). Rzecz niewątpliwie porusza atrakcyjny i kontrowersyjny temat (lobbing polityczny) oraz ma wartką akcję, błyskotliwe dialogi, cięte riposty i fabularne zwroty niepozwalające na beztroskie wyjścia do kibla bez zrobienia pauzy. Ma też znaną i lubianą Jessicę Chastain na liście płac, która w roli wygadanych rudzielców spisuje się znakomicie.

Powyższa sprawia zresztą, że jeżeli oglądaliście “Grę o wszystko”/”Molly’s Game” z 2017 r.[1], to podczas seansu z “Samą przeciw wszystkim” możecie poczuć swego rodzaju déjà vu. Obie pozycje zrealizowane są bowiem w bardzo podobny sposób, a różnią się głównie tematem, jak i tym, że pierwsza z wyżej wskazanych fabuł oparta jest na prawdziwej historii.

Przez ten brak skrępowania faktami, “Sama przeciw wszystkim” wypada jednak w mojej ocenie gorzej od młodszego brata. Panna Sloane może być geniuszem, lecz nawet wówczas, przewidując po sto ruchów do przodu i nie popełniając niemal żadnych błędów, mocno traci na autentyczności, a zakończenie całości wydaje się nawet nie mało realistyczne co wręcz kosmiczne.

Zwiastun: https://youtu.be/pTYtauEbnw0

Niemniej jednak – scenariusz zasadniczo się broni, dlatego jak najbardziej polecam.
Ocena: 7/10.

[1] Jezu, te tytuły masakruje prawdopodobnie ta sama osoba.


“Arbitraż” (2012)

“Arbitraż” (2012)

Robert Miller (Richard Gere) jest nowojorskim magnatem finansowym prowadzącym udane (na pozór) życie rodzinne u boku żony (Susan Sarandon) i córki (Brit Marling). Po latach postanawia sprzedać swoje imperium, zanim na jaw wyjdą rozmaite wałki utrzymujące je przy życiu (nic spektakularnego, byle “janusz biznesu” wymyśliłby lepsze), jednak sprawy się komplikują, gdy tuż przed dopięciem transakcji bierze udział w wypadku samochodowym, w którym ginie jego kochanka (Laetitia Casta).

Wyczekując na trzeci sezon “Sukcesji” sięgam po każdą rzecz pachnącą forsą i fuck-up’em, zatem zaliczenie “Arbitrażu” było tylko kwestią czasu. Niestety, wbrew frapującemu opisowi – to nie jest film który spełniałby moje, a więc zapewne i Wasze oczekiwania.

To bowiem rzecz, która przypomina wielki mechanizm, złożony z kół zębatych. Ktoś sobie wymyślił fajną machinę (pomysł na fabułę), wsadził do niej znakomite elementy (obsada) i wprawił w ruch, lecz zapomniał o smarze (trudno to zdefiniować, ale czegoś tu na pewno brakuje – bo całość nie kręci się zbyt dobrze). W rezultacie intryga, pomimo interesującego punktu wyjścia zupełnie się nie klei na poziomie realizacji, a w niektórych momentach wręcz zgrzyta, na dodatek kończąc (a w zasadzie urywając) się w przypadkowy i mało przekonujący sposób.

Jednocześnie, przez większość filmu wcale specjalnie nie czuć, w jakiej dupie znalazł się nasz bohater, ani jak wisi na włosku jego życie, nie tylko rodzinne. W rezultacie ogląda się to wszystko przy zaangażowaniu emocjonalnym na poziomie nieco wyższym od odcinka “Lombardu” w TV Puls. I nie jest w stanie tego zmienić ww. gwiazdorska obsada (do której zaliczyć należy jeszcze Tima Rotha), ani fakt, że “Rysiek Gir” daje z siebie wszystko (no ok, 3/4 wszystkiego), w popisowej kreacji “chuja starej daty”.

Zwiastun: https://youtu.be/UmJSV9ePx7c

Finalnie “Arbitraż” nie okazuje się może złym filmem, niemniej jednak trudno go też uznać za obraz udany. Obiecuje bowiem znacznie więcej niż daje. “A to nie ze mną tak, ze mną nie.” – że tak sobie sparafrazuję Pana Daria ze “Ślepnąc od świateł”.
Ocena: 6/10.


“Król” (2020)

“Król” (2020)

Po krótkich zmaganiach z recenzją najnowszej superprodukcji (bo chyba możemy ją tak nazywać) Canal Plus – postanowiłem jednak pójść na łatwiznę i licencjonować ją od szacownego Erwina Tale, którego bardzo obszernym tekstem dzieliłem się na łamach Kultury Obrazkowej kilka dni wcześniej.

Rzecz w tym, że zgadzam się z nim niemalże w 100%, podzielam spojrzenie na mocne i słabe strony serialu, a także końcową ocenę całości. Produkowanie na siłę odrębnej, ale tożsamej we wnioskach twórczości na ten temat byłoby zatem ekonomicznie nieuzasadnione.

Jeżeli jest coś na co być może patrzę nieco inaczej, niż kolega, to na tło polityczno-społeczne “Króla”, które miejscami wydało mi się nazbyt przerysowane i teatralne. Przyznam, że początkowo obawiałem się również, że będzie przeideologizowane, lecz z perspektywy całości należy uznać, że dostaje się tu praktycznie wszystkim po równo – i falangistom, i socjalistom, i sanacji. Ostatecznie, choć Polska i Warszawa pokazana w serialu, wydała mi się bliższa raczej współczesnym wyobrażeniem o Polsce i Warszawie tych czasów, niż faktom (jakie by one nie były), nie miałem wrażenia, że twórcy “Króla” przez pokazane przeszłości chcieli coś powiedzieć o współczesności. Jeżeli natomiast źle odczytuje ich zamiary i chcieli – to niestety kompletnie im się nie udało. A to czy to dobrze, czy źle dla serialu, to już każdy musi ocenić sobie sam.

Na pewno ten bezkompromisowy obraz II Rzeczpospolitej, skąpanej w koktajlu gwałtu, bezprawia i ogólnego chaosu – może (w osobliwy sposób) się podobać, bo jest zupełnie odmienny od obrazu, jaki wypalają w głowie Polaków lekcje historii otrzymane w ramach powszechnego obowiązku szkolnego. To też chyba pierwsze od dłuższego czasu rodzime widowisko telewizyjne wybierające się tak głęboko w przeszłość, które można uznać za wycieczkę zakończoną sukcesem. Bo scenografia, stroje i oddanie “wizualnych realiów” II Rzeczpospolitej – robią jednak kapitalne wrażenie (jakby to nie była polska produkcja). Kamera nie unika szerokich planów, pozwalając zajrzeć w głąb ulic, placów, targowisk, jak i do środka domostw – tak małych, biednych żydowskich chałupek, jak i podmiejskich pałacyków. Jeżeli tym pierwszym można jeszcze zarzucić nadmierną sterylność, to wnętrza oddano już perfekcyjnie. Aż przyjemnie popatrzeć.

Zwiastun: https://youtu.be/-hdO3Anrto4

Ostatecznie zatem “Króla”, a w szczególności jego scenariusz oceniam wysoko, chociaż podzielam rozczarowanie otwartym zakończeniem zaprojektowanym pod kontynuację. Po zaliczeniu kompletu odcinków mam natomiast wielką ochotę sięgnąć po książkę, mimo że z beletrystyką mi ostatnio nie po drodze.
Ocena: 7.5/10.


“(Nie)znajomi” (2019)

“(Nie)znajomi” (2019)

Polski remake znakomitego, włoskiego “Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” (2016). Grupa przyjaciół postanawia, że do końca kolacji wszystkie rozmowy telefoniczne mają być prowadzone w trybie głośnomówiącym, a SMS-y odczytywane na głos.

Trudno jest zamordować dobry scenariusz. Nie, że się nie da w ogóle, ale nie jest to takie łatwe (trzeba do tego wyjątkowego talentu, który niestety nadzwyczaj wielu ludzi kina posiada). Szczęśliwie twórcy “(Nie)znajomych” nie posiedli tego “daru”, a na dodatek zabrali się za scenariusz znacznie lepszy, niż po prostu “dobry”.

W rezultacie polska wersja popularnej komedii (zrimejkowanej już 9 razy), to naprawdę przyjemne i porządnie zagrane, komediowe filmidło. Rzecz z pewnością nie sięga poziomu oryginału, ale docenić można, chociażby to, że nie jest to zupełnie bezczelna zrzynka. Dowcip nieco skorygowano, dostosowując do lokalnej specyfiki, a zakończenie – głównie dzięki tyradzie Ostaszewskiej (kojarzonej ostatnio głównie z obrony karpia) – ma znacznie bardziej gorzki smak, niż w oryginale. Aż szkoda, że tradycyjnie – znowu nie słychać tu wszystkich dialogów.

Zwiastun: https://youtu.be/YypFzpm6F18

Nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę, ale polecam – bo to w sumie niegłupia “polska komedia”… z włoskim rodowodem.
Ocena: 6/10.


“Gniazdo” (2020)

“Gniazdo” (2020)

Rory O’Hara (Jude Law) wydaje się mieć wszystko – karierę, piękną żonę (Carrie Coon) i dwójkę dzieci, ale ciągle mu mało. Dlatego spontanicznie zmienia pracę i przeprowadza się z Nowego Jorku do Londynu, gdzie pragnie wieść luksusowe życie, o jakim zawsze marzył.

“Gniazdo” nie jest oparte na świeżym i oryginalnym pomyśle. Nie ma błyskotliwych dialogów i nie jest też wybitnie zagrane (co nie znaczy, że słabo). Przesyca je natomiast cudowna atmosfera kłamstw, fikcji i rozkładu, którą coraz rzadziej spotyka się w kinie.

Co istotne – ci którzy liczą tu na soczysty, małżeński dramat – mogą się rozczarować. Durkin nie doświadcza jakoś srodze swoich bohaterów i choć nie unika symboliki – zasadniczo jest tu bardzo “zwyczajnie” (co niektórych może znudzić). Rory nie jest też jakimś wyjątkowym chujem, a jedynie człowiekiem, który ma ze sobą problem, z wolna ciągnący go w przepaść.

Ciekawym drugoplanowym bohaterem całości, pomagającym w budowie klimatu pustki i samotności domowników, staje się natomiast dom, w którym zamieszkują O’Harowie. Stara, wiekowa rezydencja straszy ciemnymi przestrzeniami, co chwilę sugerując, że za moment stanie się coś przerażającego, że coś wyskoczy z ciemnego kąta. “Gniazdo” w żadnym wypadku nie wychodzi jednak poza gatunkowe ramy, trzymając się wiernie dramatycznego dziedzictwa.

Zwiastun: https://youtu.be/SBOy79BYegg

Polecam, choć z zastrzeżeniem, że trzeba być miłośnikiem specyficznych klimatów, żeby podpisać się pod aż tak wysoką oceną. Początkowo zresztą sam chciałem poprzestać na “siódemce”, lecz ostatecznie zbyt długo o nim myślałem po seansie, żeby uznać go za “tylko” dobry.
Ocena: 8/10.


“Nieobecni” (2020)

“Nieobecni” (2020)

Utalentowana tancerka – Mila Gajda (Justyna Wasilewska) po latach wraca do rodzinnego miasteczka, by spędzić z rodziną święta Bożego Narodzenia. Po przybyciu na miejsce, okazuje się jednak, że jej najbliżsi zniknęli w tajemniczych okolicznościach. Śledztwo w sprawie zaginięcia prowadzi zmagający się z zespołem Aspergera – Filip Zachara (Piotr Głowacki).

Jeżeli zerknięcie na obsadę (m.in. Stenka, Kuna, Stryj, Damięcki) podpowiada Waszej intuicji, że “Nieobecni” to kolejne, generyczne widowisko kryminalne TVNu, to macie właściwe wyczucie tematu. Od początku wiadomo, że całość będzie co najwyżej przeciętna i zamiast obiadu klasy premium z dobrej restauracji, możemy tu liczyć co najwyżej na suchą bułę i ciepłą parówę na stacji benzynowej.

“Nieobecnych” trochę ratuje natomiast pomysł. Trudno bowiem zaprzeczyć, że zawiązanie intrygi, choć niespecjalnie błyskotliwe – ma zdolność przyciągania przed TV. Mimo, że suspensu można się domyślić na kilka odcinków (ogółem jest ich dziesięć; na mojego “czuja”, o cztery za dużo) przed finałem sezonu (swoją drogą – dramatycznie źle zrealizowanym i kiczowatym), z dziwnego powodu chce się wiedzieć, jak ostatecznie całość się zakończy.

Zwiastun: https://youtu.be/JEBkJkuD3c4

Wbrew ocenie pod tekstem – bawiłem się przy “Nieobecnych” wcale nie najgorzej. Mam jednak podejrzenie graniczące z pewnością, że powyższe świadczy raczej źle o mnie, niż dobrze o serialu. Tym razem pominę zatem kwestie ewentualnych “polecajek”.
Ocena: 4,5/10.


“Wołyń” (2016)

“Wołyń” (2016)

Opowieść o ludobójstwie dokonanym przez Ukraińców na Polakach na Wołyniu, w latach 1943-1944, obserwowanym oczyma młodej Polki – Zosi Głowackiej (Michalina Łabacz).

Długo się wzbraniałem przed zobaczeniem tego filmu i teraz już wiem, że całkiem słusznie, bo trudno będzie wyrzucić mi go z pamięci (choć bardzo bym chciał). To niewątpliwie rzecz ważna, może na jakimś tam poziomie też potrzebna, ale nie bardzo wiem, jak z obrazu Smarzowskiego mogłyby wyniknąć cokolwiek pozytywnego. “Wołyń” niesie bowiem ze sobą taki ładunek bestialstwa i okrucieństwa, że nawet kontrowersyjny “Idź i patrz” (1985) wydaje się przy nim filmem dla dzieci, puszczanym w Polsacie w niedzielne popołudnie. Takie rzeczy obudzą słuszną pamięć o zbrodniach, bądź jeszcze bardziej słuszną (i ponurą) refleksję o ludzkiej naturze u procenta populacji, u całej reszty wywołując wyłącznie przerażanie, nienawiść, a u niektórych pewnie nawet irracjonalną – z perspektywy czasu – chęć odwetu.

Abstrahując od powyższego, przyczepić można się również do tego, że pod względem konstrukcji scenariusza i narracji, jest to najbardziej chaotyczny i niepoukładany film Smarzowskiego.

Nie bardzo broni się też we wszystkim pod względem historycznym, bo rzeź Polaków ukazana została tu bardziej jako efekt spontanicznego zrywu ludności ukraińskiej, wywołanego wyłącznie wybuchem nienawiści między sąsiadami, podczas gdy w rzeczywistości mordy Polaków na Wołyniu miały charakter w pełni przemyślany i zorganizowany na szczeblu politycznym.

Powyższe nie zmienia jednak faktu, że “Wołyń” to kino, które w wielu innych aspektach trzyma wysoki poziom i z jakim ma się do czynienia bardzo rzadko, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Kino, którego bardzo trudno pozbyć się z głowy i kino, które wywołuje prawdziwe emocje.

Zwiastun: https://youtu.be/5lRgVm1ERP0

Niemniej jednak – konsekwentnie, zgodnie z pierwszy akapitem – nie polecam. Te prawdziwe emocje z poprzedniego akapitu będą wyłącznie złe. Po co nam one?
Ocena: 7/10.


“Miłość i potwory” (2020)

“Miłość i potwory” (2020)

Siedem lat po apokalipsie, która zamieniła świat w siedlisko potworów, resztki ludzkości nadal kryją się w podziemnych schronach. Pewnego dnia Joel Dawson (Dylan O’Brien) nawiązuje kontakt radiowy z Aimee (Jessica Henwick), swoją dziewczyną z liceum i gdy odkrywa, że mieszka ona w schronie oddalonym zaledwie o 100 kilometrów dalej, postanawia opuścić swoją kryjówką, by do niej dołączyć.

Tytuł jest szczery, bo film faktycznie traktuje głównie o miłości i potworach (które plastycznie wyewoluowały z drobnych stworzonek w rodzaju żab, ślimaków, czy gąsienic, w kilkunastometrowe, wszystkożerne monstra).

Jest to w gruncie rzeczy lekkie, pozbawione większych ambicji, rozrywkowe widowisko, z dość przewidywalnym zakończeniem, które jednak ogląda się z taką przyjemnością, z jaką np. w ciepły wiosenny ranek, wpierdala się w Wadowicach świeżą kremówkę.

Nie wiem czy to zasługa protagonisty (którego nie da się nie lubić) i jego psa (którego nie da się nie lubić jeszcze bardziej); umiejętnego operowania napięciem i poczuciem humoru (przeważnie niewymuszonym) czy może potworów (są absolutnie fantastyczne, film już dostał za nie nominację do Oscara) – ale rzecz skutecznie odrywa od rzeczywistości.

Oczywiście ma w tym wszystkim swoje wady w postaci powtarzania wszystkich schematów z podobnych filmów i łopatologicznego głoszenia prostych morałów; jest też bardzo naiwna (choć sam przyjąłem, że zupełnie intencjonalnie, w końcu sam punkt wyjścia fabuły jest uderzająco naiwny), lecz niespecjalnie przeszkadza to w oglądaniu. Nie wiem, może być tak, że po prostu zdziecinniałem (od nadmiaru dzieci).

Zwiastun: https://youtu.be/29wefElQ6oQ

Długo się wahałem nad oceną, zastanawiając się między 6, a 7, by ostatecznie zdać sobie sprawę, że usiadłem do niego na dziesięć minut, a obejrzałem całość, kładąc się spać w wyśmienitym humorze (jak na pandemiczne okoliczności). Jeżeli nie o to chodzi w kinie, to o co właściwie chodzi?

Czysta przyjemność, w sam raz na piątkowy wieczór, nawet jeżeli ma wady.
Ocena: 7/10.


“Gwiazdy” (2017)

“Gwiazdy” (2017)

Zbiór bezsensownych migawek luźno inspirowanych życiem Jana Banasia, w założeniach mających się składać na opowieść o dwóch przyjaciołach – piłkarzach rywalizujących tak na boisku, jak i o serce pięknej dziewczyny.

(Ja wiem, że już sam opis, zwiastun i plakat powinny mi zapalić wszystkie możliwe czerwone lampki alarmowe, ale czasami po prostu mam ochotę obejrzeć film bez wdawania się w uprzednią analizę, czy warto.)

“Gwiazdy” to jak na razie najbardziej ordynarny, filmowy pretekst, żeby pokazać damskie cyce – z jakim miałem do czynienia w swym średnio długim życiu (uprzedzając pytania – są całkiem w porządku, ale oczywiście wolę te żony). Poza powyższymi, ma się ochotę sparafrazować Najmana: “Ludzie, kurwa, niczego tu nie ma!”

Rzecz jest przekłamana już w założeniach. Piłki nożnej jest tu bardzo niewiele (powiedziałbym, że nie jest nawet tłem), boiskowej rywalizacji nie ma praktycznie wcale (jej wątek trwa dosłownie 40 sekund), a niby wielka konkurencja o kobietę jest absolutnie bezsensowna (jeden nie może być z panną, bo to niby jego przyszywana siostra; ta panna z kolei tego drugiego w ogóle nie chce, ale za niego wychodzi). Całość to w zasadzie tylko zbiór historyjek inspirowanych życiem Jana Banasia, dość istotnie zresztą przekłamujących jego prawdziwą biografię, którą spina jedynie głos Banasia-narratora z off-u. Gdyby nie on, to nawet bardzo bystry widz, nie miałby pojęcia o co w “Gwiazdach” chodzi.

Do powyższego dochodzi mizerna “gra” aktorska głównej trójcy. Szymczak – wiadomo, jest tu tylko dla piersi, co udowadnia każdą kolejną sceną; a Kościukiewicz jedyne co potrafi robić, to patrzeć spode łba. Nie zaskakuje zatem, że już najlepiej na ich tle wypada Fabijański, który przecież nawet nie jest zawodowym aktorem (teraz to mu dojebałem, co nie?)

Zwiastun: https://youtu.be/UbR-Ekz-fHc

W rezultacie, choć wiem, że są różne gusta, odradzam przygody z “Gwiazdami”, jak golonki z bitą śmietaną.
Ocena: 2/10.

PS. Dużo bardziej wolałbym obejrzeć historię Mariana Banasia, ale na tę pewnie musimy jeszcze poczekać kilka lat.


“Nikt” (2021)

“Nikt” (2021)

Hutch Mansell (Bob Odenkirk) wiedzie mało porywający żywot męża, ojca i pracownika lokalnych zakładów metalowych. Wydaje się być tytułowym “nikim”, dopóki pewnego dnia coś go solidnie nie wkurwi.

Jeżeli zamieszczony obrazek niebezpiecznie przypomina Wam jeden z plakatów promujących sequel “Johna Wicka”, to Wasza intuicja zalogowała się pod właściwym adresem. “Nikt” to kolejny produkt scenarzysty “Wicka”, wykorzystujący szereg analogicznych motywów, charakterystycznych dla kina klasy B, tyle że ze znacznie fajniejszym protagonistą.

Historia jest pretekstowa, bo znowu mamy do czynienia z żywą maszynką do zabijania, którą ktoś zbudził ze snu. “Nikt” ma jednak do siebie znacznie więcej dystansu niż poprzednie twory Dereka Kolstada. W rezultacie, krwawa jatka – choć nadal efektowna – miejscami bywa też całkiem zabawna, w zamierzony i zupełnie nienachalny sposób.

Całości z pewnością pomaga talent Odenkirka, który w pojedynkę dźwiga film, ale przyjemnym zaskoczeniem jest też udział Christophera Lloyda (czyli dr. Emmeta Browna z “Powrotu do przyszłości”) w roli ojca Hutch’a.

Finalnie rzecz daje dokładnie tyle ile obiecywała. Dużo akcji, kilkadziesiąt trupów po stronie złych gości i pozytywne zakończenie.

Zwiastun: https://youtu.be/hVAi5-Dkzxo

Dlatego z czystym sercem polecam. To “męska rzecz” w sam raz na piątkowy wieczór.
Ocena: 7/10.


“Ojciec” (2020)

“Ojciec” 2020

Opowieść o demencji ukazana z perspektywy chorego. Anna (Olivia Colman) opiekuje się cierpiącym na chorobę Alzheimera ojcem (Anthony Hopkins).

“Ojciec” to coś pomiędzy filmem, a eksperymentem filmowym, bo zamiast skupiać się jedynie na opowiadaniu historii, pozwala wejrzeć w głąb głowy chorego. Rzecz – choć nowatorska – udała się na obu poziomach, zgarniając szereg nagród (w tym m.in. dwa Oscary – dla Hopkinsa i za scenariusz adaptowany). Broni się zarówno jako rewelacyjnie zagrane widowisko filmowe (Hopkins zaiste jest wielki, ale Colman też się należy coś więcej niż oklaski), jak i jako studium przerażającej choroby (czy wiarygodne to jeszcze, szczęśliwie, nie wiem).

Przyznam, że byłem zaskoczony, jak zaawansowana demencja może wyglądać od środka, mimo że znam osoby zmagające się z podobnymi problemami. Wrażenie przebywania w jakiejś dramatycznej pętli, czy wręcz labiryncie – zdarzeń i postaci; brak jakichkolwiek stałych i punktów oparcia (tutaj – może poza córką i tęsknotą do drugiej córki) – sprawiają, że o filmie myśli się długo po napisach końcowych.

Zwiastun: https://youtu.be/3Tl7syJ-0f8

Polecam, choć to nie jest łatwy seans i finalnie sprzedaje wyłącznie przygnębienie.
Ocena: 8/10.


“Wojna o jutro”/”The Tomorrow War” (2020)

“Wojna o jutro”/”The Tomorrow War” (2020)

Podczas finału Mundialu 2022 w Katarze, na stadion teleportują się wysłannicy z przyszłości informując zgromadzoną przed telewizorami ludzkość, że za 30 lat Ziemia stanie się celem ataku obcego gatunku. Ostatnią szansą na ratunek jest dołączenie do przyszłej wojny przez żołnierzy i cywili z teraźniejszości. Dan Forester (Chris Pratt) jest jednym z powołanych. Musi zostawić żonę oraz córkę i wyruszyć w przyszłość, by ratować świat.

Na wstępie – zdaje sobie sprawę z tego, jak ten opis brzmi. Jeżeli zatem po jego przeczytaniu podniosłeś brwi tak wysoko, że obtarłeś sufit – “Wojna o jutro” zdecydowanie nie jest filmem dla Ciebie. Żeby rzecz przyjąć, trzeba bowiem zaakceptować, że tak jak na wojnie pierwszą ofiarą jest prawda, tak pierwszą ofiarą hollywoodzkich blockbusterów o wojnie z obcymi jest logika.

Całość zatem – choć nie trzyma się kupy – potraktowana została z powagą lepszej sprawy. Widać, że nikt tu nie oszczędzał na aktorach i efektach specjalnych (rzecz kosztowała Amazon 200 mln $ USD, wiecie ile czasu antenowego Jasia Kapeli można by za to kupić?!), w rezultacie od strony technicznej film prezentuje się rewelacyjnie i aż żal, że nie można go zobaczyć na wielkim ekranie.

Niestety na tym generalnie pozytywy się kończą. Choć bowiem “Wojna o jutro” niewątpliwie celowała gdzieś w przestrzeń pomiędzy “Dniem niepodległości”, a “Na skraju jutra”, sporo jej do ww. klasyków brakuje. Owszem można wyłączyć mózg i chłonąć jedynie wizualia, lecz trudno utrzymać się przy takim braku koncentracji przez 2,5 godziny. A im dłużej “Wojna…” trwa tym jest głupsza, w końcówce bijąc już rekordy absurdu. Dialogi są zatem nudne, część wątków zbędna, a całość mimo że sili się na dramatyzm – słabo trzyma w napięciu. Filmowi nie pomaga też Chris Pratt, który niezbyt sprawdza się w roli wymagającej powagi, a może i do niej zwyczajnie nie pasuje. Czasami miałem zresztą wrażenie (albo trafniej – “oczekiwanie”), że zaraz zarzuci jakimś klasycznym Star-Lordowym dowcipasem, ale reżyser jakby zawczasu go pacyfikował: “Chris, my tu kręcimy poważny film o podróży w czasie w celu walki z kosmitami! Skup się.”

Zwiastun: https://youtu.be/QPistcpGB8o

W konsekwencji – nie mogę powiedzieć, że nie polecam, bo mój mózg przy tym przyjemnie odpoczął. Nie mogę też powiedzieć, że polecam, bo może odpoczął aż za bardzo.
Ocena: 5/10.


“Ile warte jest ludzkie życie?”/”Worth” (2020)

“Ile warte jest ludzkie życie?”/”Worth” (2020)

Historia oparta na faktach. Po zamachach z 11 września 2001 r., cenionemu prawnikowi i mediatorowi – przypada w udziale zadanie sprawiedliwego przydzielenia odszkodowań poszkodowanym.

Jankesi potrafią czasami zrobić coś z niczego i żmudny zapierdol nad papierkami przekłuć w trzymający w napięciu dramat prawniczy, ale to akurat nie jest ten przypadek. Na papierze “Ile jest warte ludzkie życie?” ma wszystko: nośny temat, niezłą obsadę (m.in. Michael Keaton i Stanley Tucci) i ważkie pytanie z tytułu, na które można było spróbować odpowiedzieć (choć niemal każdy potrafi to zrobić sam). Niestety, gdy spoglądasz mu w kliszę i mówisz: “sprawdzam”, okazuje się, że rzecz ślizga się po temacie jak Mateusz Morawiecki odpowiadając na pytanie o aktualną cenę chleba.

Z filmu nie sposób wywnioskować jak wyglądała pierwotna formuła podziału środków proponowana przez Feinberga i co w niej niby było niesprawiedliwe. Po researchu wiem, że była mega skomplikowana, opierała się na licznych przelicznikach i tabelkach, co trudno pokazać w filmie, lecz można było wyciągnąć choćby jej część. Jeszcze bardziej irytuje to, że protagonista nieszczególnie próbuje tej matematyki bronić, choć przecież wcale nie jest tak, że jest ona z gruntu zła, biurokratyczna i pozbawiona sensu. Wybaczcie, ale ja osobiście nie widzę konfliktu w bohaterze, a bez tego trudno o solidny dramat.

Z innych kwestii wartych wspomnienia – choć rzecz fajnie kombinuje z wpleceniem w akcję osobistych dramatów poszkodowanych (choć powiedzmy sobie, że inaczej się tego nie dało zrobić), tu też ma się wrażenie ostrożnego przemieszczania się po powierzchni bez głębszego wejrzenia w ich sytuację.

Usiedliśmy do tego tradycyjnie z Magdą (widzicie tu gdzieś statki kosmiczne? No właśnie), żeby trochę się powzruszać i w moim przypadku odpocząć od pracy, a w Jej od dzieci i “Szpitala New Amsterdam”, a skończyło się tym, że ja przez dwie godziny układałem w głowie własne formuły wyliczeń, a Magda zasnęła w trzeciej minucie filmu.

Zwiastun: https://youtu.be/bi90arZKKEY

Z jednej strony zatem średniak, z drugiej – mi akurat wcale nie chciało się na tym spać.
Ocena: 6/10.


“Turbo” (2013)

“Turbo” (2013)

Niepozorny winniczek Teoś nie może pogodzić się ze swoją ślimaczą naturą, marząc o prędkościach i startach w wyścigach. Pewnego dnia, niespodziewanie nabywa niezwykłych mocy, pozwalających mu rozwijać zawrotną szybkość. W rezultacie przyjmuje imię “Turbo” i postanawia wziąć udział w wyścigach Indianapolis 500.

Tytułem wyjaśnień: mój syn, to fanatyk ślimaków. Pół mieszkania zajebane skorupami, najgorzej. Zazwyczaj dla uciechy młodego po prostu pełzam po podłodze udając winniczka, lecz tym razem – dla odmiany – postanowiliśmy razem obejrzeć bajkę o ukochanych mięczakach.

W ten sposób trafiliśmy na “Turbo” wyprodukowane przez DreamWorks. To klasyczna opowieść o sympatycznym, ślimaczym outsiderze, który udowadnia, że jak się bardzo chce, to wszystko jest możliwe. Co w środku? Bardzo ładna animacja, niezgorsze poczucie humoru i pozytywne przesłanie – “nie ma marzeń zbyt wielkich i marzycieli zbyt małych”.

Niby nic nowego, widzieliśmy to już przecież setki razy…
…ale nie ze ślimakami w roli głównej, a w naszej małej komórce społecznej, to wszystko zmienia.

Zwiastun: https://youtu.be/l8zXjfhte-0

Przewidywalne, jednak fajne, dlatego trudno nie polecić. Dawno się tak dobrze nie bawiłem przy “dużym” filmie, jak przy tej animacji.
Ocena: 7/10.


“The Office PL” – sezon pierwszy (2021)

“The Office PL” (2021)

Polska wersja zasłużenie kultowego “The Office”. Komediowa opowieść o życiowo-biurowych perypetiach pracowników firmy zajmującej się produkcją wody mineralnej “Kropliczanka” i ich niezrównoważonego psychicznie szefa.

Gdy gruchnęła wieść, że powstanie rodzima wersja “Biura”, początkowo byłem tylko absolutnie pewien, że to najgłupszy pomysł na świecie. Gdy jednak chwilę później Canal+ wypuścił zwiastun serialu[1], miałem już ochotę wydłubać sobie oczy, zasypać oczodoły ziemią i posadzić w nich tulipany, żeby tylko nie patrzeć na to gówno.

Zdarzyło się jednak tak, że zachorowałem i przestało mi się chcieć wieczorami robić pieniądze. Leżałem więc z żoną na kanapie, popadając w stan bliski nudzie. Jako, że po ostatnim razie gdy nam się nudziło urodziła się córka, a po przedostatnim razie – syn, uznając że nie jesteśmy jeszcze gotowi na trzecie dziecko, zapuściliśmy sobie “The Office PL” w ramach nutki dekadencji.

I – o zgrozo, pomimo irytującej i niepasującej do całości czołówki – rzecz okazała się całkiem niezła, a przede wszystkim zabawna. To oczywiście nie jest poziom amerykańskiej wersji (mimo że stara się ją w wielu miejscach kopiować i puszczać mnóstwo “oczek” do fanów tejże), ale zarazem jest bardzo daleka od kompletnego “bezbeku”.

To zasługa przede wszystkim kilku dobrze napisanych postaci. Świetny jest zwłaszcza Darek (Adam Woronowicz) będący odpowiednikiem Dwighta, grający tu typowego “wujka Janusza”, który 30 lat po upadku komuny nadal żyje w PRLu. Fajnie wypadają też oryginalne kreacje, niemające wzorców w brytyjskim oryginale i jego amerykańskiej realizacji, tj. naiwny księgowy Sebastian (Jan Sobolewski) oraz wiecznie nabuzowany kurier Łuki (Adam Bobik).

Aż szkoda, że znacznie gorzej zaprezentowali się rodzima wersja Jima (tu Franek) i Pam (tu Asia), na których jakby zabrakło pomysłu.

To zresztą ciekawe, że tam gdzie “The Office PL” próbuje znaleźć swoją własną tożsamość, tam wypada najlepiej. Tam zaś, gdzie próbuje nawiązać do klasyków z UK i USA, bywa zupełnie nieśmieszne, a nawet żenujące w swych daremnych wysiłkach rozbawienia widza.

Mimo wszystko bawiliśmy się przy polskim “Biurze” naprawdę dobrze, kilkukrotnie zmagając się z atakiem śmiechu.

Zwiastun: https://youtu.be/gkuO61ta8Js

Dlatego całości – nie tylko na zachętę – dałbym siódemeczkę i oczywiście polecił zerknięcie, szczególnie gdy ktoś pracował, albo pracuje w biurze:
Ocena: 7/10


“Burza dusz” / “Dvēseļu putenis” (2019)

“Burza dusz” / “Dvēseļu putenis” (2019)

Ekranizacja powieści Aleksandrsa Grīnsa traktującej o łotewskiej walce o niepodległość. I Wojna Światowa. Nastoletni Łotysz – Arturs Vanags – po śmierci matki, wraz z bratem i ojcem zaciąga się do łotewskich oddziałów walczących pod carem z napierającymi Niemcami.

Jeżeli komuś Łotwa kojarzy się wyłącznie z dowcipami o tamtejszych chłopach to może być srogo rozczarowany. Nie ma chłopa, nie ma zimnioka, nie ma nawet halucynacji z niedożywienia, faktycznie jest za to śmierć.

Wbrew opisom w mediach branżowych – rzecz w 90% jest klasycznym filmem wojennym, pełnym całkiem sprawnie nakręconych scen batalistycznych. Wątek miłosny oczywiście jest, ale poświęcono mu jakieś 3 minuty 30 sekund ze 120 minut składających się na całość. Wątek filozoficzny (tj. “zastanawiania się nad tym, czy ten cały wojenny wysiłek miał sens”) w ogóle nie występuje.

“Burza dusz” to ten sam rodzaj kina, co polskie “Legiony”, tyle że przynajmniej dwa, może nawet trzy lepiej zrealizowany (mimo że finalna ocena nie do końca to oddaje.). Nie jest perfekcyjnie zagrany (przeciętnie wypada głównie protagonista), ale w swoim gatunku broni się poukładanym scenariuszem i efektownymi walkami. Całkiem niezła jest też muzyka.

Zwiastun: https://youtu.be/qWN4qY55pJc

Wymowa całości jest klasycznie łotewska, tj. bardzo przygnębiająca.
Takie jest życie.
Ocena: 6/10


“Sukcesja” – sezon trzeci (2021)

“Sukcesja” – sezon trzeci (2021)

Ciąg dalszy opowieści o obrzydliwie bogatej i nie bójmy się tego powiedzieć – patologicznej rodzinie Royów i ich medialnym imperium. Kendall Roy postanawia samotnie wystąpić przeciwko ojcu i przejąć władzę nad Waystar Royco.

Nie jestem ślepy, mam świadomość, że na wysokości trzeciego sezonu “Sukcesja” powoli zaczyna już gonić własny ogon. Akcja jest nieco wolniejsza, przez kilka “środkowych” odcinków niewiele się dzieje, a scenariusz gra podobnymi motywami co wcześniej. Miejscami ma się też wrażenie, że rzecz trochę straciła pomysł na kilka centralnych postaci.

To jednak nadal wybitna rzecz, bezproblemowo pożerająca przytłaczającą większość seriali, nie tylko w swoim gatunku. Dwa ostatnie odcinki trzeciej serii, to natomiast być może najlepsza rzecz, jaką “Sukcesja” ma do zaoferowania i jednocześnie rewelacyjny punkt wyjścia dla kolejnego, czwartego sezonu.

Czy tak wysoki poziom da się długo utrzymać? Wątpię, dlatego wolałbym, żeby rzecz zmierzała już powoli do mety i zamknęła się maksymalnie w dwóch kolejnych sezonach. Na ten moment jednak, to pierwszorzędna rozrywka i na żaden serial, ani ciąg dalszy serialu nie czekam tak, jak na jej kontynuację.

Zwiastun: https://youtu.be/kevqiiYNFrc

Mimo, że poza dramatycznym charakterem, wybitnym scenariuszem i takim samym aktorstwem nic tych seriali nie łączy – nic mi tak nie wypełnia pustki po “Rzymie” jak “Sukcesja”.
Ocena: 9/10


“Teściowie” (2021)

“Teściowie” (2021)

W obliczu ślubu odwołanego z powodu ucieczki Pana Młodego sprzed ołtarza, rodzice niedoszłych nowożeńców – Weroniki i Łukasza, zmuszeni są spędzić ze sobą weselny wieczór.

“Teściowie” to filmowa adaptacja spektaklu “Wstyd” Marka Modzelewskiego. W konstrukcji “pojedynku par”, rzecz przypomina nieco “Rzeź” Polańskiego (mającą zresztą podobne, dramatyczne dziedzictwo), tyle że punktuje rodzime wady i przywary. Też – pomimo okoliczności – zaczyna się raczej spokojnie, od kulturalnej wymiany zdań, lecz atmosfera gęstnieje z każdą minutą, zwiastując szalony finał.

Oto w centrum mamy dwie pary, tyle zakochane w swoich dzieciach, co zupełnie ich nieznające, które próbują dojść do tego, co stało za odwołaniem ślubu. Z jednej strony – zamożni Andrzej (Dorociński) i Małgorzata (Ostaszewska), rodzice Łukasza, nie bez przyczyny pieszczotliwie nazywanego przez nich “Łukaszkiem”. Z drugiej – znacznie mniej dystyngowani – Tadeusz i Wanda, rodzice Weroniki, porzuconej Panny Młodej.

Rzecz, choć satyryczna, nie operuje może tym oczywistym poczuciem humoru, co klasyki spod znaku “Killera”, a nawet grającego ligę niżej “Testosteronu”. Została jednak tak zręcznie napisana i tak mistrzowsko zagrana, że trudno się przy niej nie uśmiechnąć (i to nie raz). Dialogi to wręcz “kopiuj-wklej” z typowych, weselnych rozmów Polaków, a pewnie niejeden odnajdzie w bohaterach filmu swojego ojca, matkę lub (co gorsza) siebie.

Zwiastun: https://youtu.be/AbPAhp1nyQQ

W rezultacie – bezwarunkowo polecam, nawet tym którzy z definicji nie lubią polskich komedii.
Ocena: 7/10


“Czarna owca” (2021)

“Czarna owca” (2021)

Arek (Arkadiusz Jakubik) i Magda (Magdalena Popławska) są typowym małżeństwem z problemami. On jest bezrobotny, ona uczy w katolickim liceum. Ich jedyne dziecko – Tomek (Kamil Szeptycki) – jest “jutuberem”, którego niedojrzałość coraz bardziej irytuje jego dziewczynę – Asię (Agata Różycka). Pewnego wieczoru Magda wyznaje rodzinie, że jest lesbijką, co zmusza całą czwórkę do poukładania sobie życia na nowo.

Bardzo chciałem polubić się z “Czarną owcą”, w zamyśle oferującą świąteczną dawkę (przypominającą) dowcipu i wzruszeń. Rzecz spodobała się wszakże i widzom, jak i krytykom, ma na siebie niegłupi pomysł, a odtwórcom głównych ról trudno cokolwiek zarzucić.

Niestety, albo ze mną jest coś nie tak, albo z tym filmem, bo żarty okazały się średnio śmieszne, a wzruszenia cokolwiek mdłe. Może jest tak, że gdy człowiek zaliczy MP i stand-upy, to taki grzeczny humor już do niego nie trafia. Może też być tak, że ta świąteczna przewidywalność fabuły, choć w pewnym sensie pożądana (takie kino nie powstaje przecież po to, by widzów martwić) – na dłuższą metę jednak męczy.

“Czarna owca” jest bowiem tą klasycznie TVN’owską, ciepłą opowieścią, której zakończenie niczym Was nie zaskoczy. W rezultacie całość wyleci Wam z głowy jeszcze przed Nowym Rokiem.

Zwiastun: https://youtu.be/w1uMibS7MDU

Stąd też, można ją sobie spokojnie odpuścić. Nic wielkiego Was nie ominie.
Ocena: 5/10


KSIĄŻKI

Andrzej Iwan, Krzysztof Stanowski – “Spalony” (2012) / AUDIOBOOK

Andrzej Iwan, Krzysztof Stanowski – “Spalony” (2012)

Kontrowersyjna i do bólu szczera autobiografia Andrzeja Iwana – piłkarskiej legendy krakowskiej Wisły i Reprezentacji Polski, spisana przez Krzysztofa Stanowskiego i przeczytana przez Olafa Lubaszenkę.

Zanim machniecie ręką, pomyślawszy: “phi, biografia kopacza” – rzeknę – może i biografia kopacza, ale jakiego i jaka!

Andrzeja Iwana przedstawiać nie trzeba – na przełomie lat 70-tych i 80tych spektakularnie wygrywał w futbolu i w analogiczny sposób przegrywał z uzależnieniami od hazardu i alkoholu. Wielki na boisku, poza nim uginał kark pod ciężarem życia, regularnie pakując się w kłopoty, które prowadziły go m.in. do aresztu, półrocznego zawieszenia, a w końcu do pobytu w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w krakowskim Kobierzynie, a kolejno do dwóch prób samobójczych. O wszystkim tym w omawianej książce, Iwan opowiada naprawdę szczerze, niczego nie pomijając To opowieść w której piłka jest istotna, bo bez niej Iwan nie istnieje jako Postać przez duże “P”, lecz w której jednocześnie dużo jest zwyczajnego, pozapiłkarskiego życia. Nie jest to na pewno historia radosna, kończy się bezwzględnie i ponuro, ale przez to ma zdolność do zapisywania się w pamięci.

Z oczywistych powodów nie znam Iwana od strony gawędziarstwa, więc bezpiecznie mogę założyć, że “Spalony” nie byłby tak dobry, gdyby nie umiejętności Krzysztofa Stanowskiego, który przeżycia bohatera wspaniale przekuł w zdania. Stanowskiego można lubić lub wręcz przeciwnie, ale talentu do pisania nikt mu nie odmówi. Wszystko jest tu zmieszane w odpowiednich proporcjach, anegdoty świetnie podane, humor odpowiednio dawkowany, a żaden fragment nie jest za długi lub za krótki.

Jako, że całość poznawałem w samochodzie, w formie audiobooka, pominąć nie mogę udziału Olafa Lubaszenki, który przeczytał całość na poziomie, na jakim Stanowski ją napisał.

Bardzo dobra pozycja, godna polecenia nie tylko tym, którzy piłką żyją.
Ocena: 8/10.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *